poniedziałek, 15 listopada 2010

C.S. Lewis "Smutek"


C. S. Lewis napisał książkę Smutek tuż po śmierci swojej ukochanej żony Joy Davidman, która przegrała walkę z rakiem. Pozycję tą z pewnością należy uznać za dzieło wyjątkowe w całej twórczości tego angielskiego pisarza. Dzieło to swoim charakterem mocno odbiega od tego, do czego Lewis nas już przyzwyczaił. Smutek jest przez wielu ludzi uważany za idealną lekturę dla tych, którzy utracili bliską osobę. Trudno jest się z tym zdaniem nie zgodzić. Jednak już we wstępie tej książki Douglas H. Gresham, syn Joy Davidman, któremu C. S. Lewis zastępował przez długi czas ojca, wyraża bardzo ważną opinię. Pisze on o tym, aby Smutku nie traktować, jako swoistego podręcznika do leczenia się z bólu po utracie najbliższych. Dzieło to jest, bowiem obrazem osobistego, indywidualnego przeżywania spotkania się ze śmiercią ukochanej osoby. I tak należy do niego podchodzić.Smutek to przede wszystkim zilustrowanie wewnętrznej walki, jaką C. S. Lewis przechodził w jednym z najtrudniejszych momentów swojego życia. To nie tylko opis jego uczuć, ale również zwątpienia w coś, w co wierzył najbardziej i czemu poświęcił praktycznie całą swoją twórczość. Jeden z największych autorytetów w sprawach religii i moralności postanowił pokazać światu moment swojej słabości i zachwiania wiary w Boże miłosierdzie. W tej książce Lewis nie dba za bardzo o formę. Nie porządkuje wszystkiego ze znaną sobie starannością. Po prostu pisze, co myśli. Najpierw na kartkach czterech notatników, z których później powstaje książka. Tym, co naprawdę daje do myślenia jest trzeźwy umysł, jaki Lewis zachowuje nawet w chwilach największego zwątpienia, przelewając swoje uczucia na papier.Dla autora smutek to proces. Nie można go w żaden sposób zobrazować. Ani narysować żadnej jego mapy. Każdego dnia, bowiem pojawia się nowy element cierpienia. Lewis najlepiej jak potrafi opisuje każdy z tych elementów. Jego własny smutek przypomina mu strach. Obawę przed tym, że zapomni prawdziwy obraz H.( tak nazywa swoją zmarłą żonę na kartach Smutku ). Lewis momentami nie chcę się nawet zastanawiać nad tym, że ma rozpocząć coś nowego. Rozmyśla nad sensem swojego życia. Uważa, że jego własne myśli są przesłonięte przez uczucia, których najchętniej by się pozbył.Jak wyglądają kwestie wiary w Boga widziane przez Lewisa przez pryzmat cierpienia? Nawet w najtrudniejszych momentach nie rozważa on całkowitej utraty wiary. Boi się natomiast tego, że zacznie wierzyć w jak najbardziej skrzywiony obraz Boga, istoty skąpiącej swojego miłosierdzia: „A gdzie tymczasem jest Bóg? Oto jeden z najbardziej niepokojących symptomów. Kiedy jesteś szczęśliwy, że nie odczuwasz żadnej potrzeby Boga i skłonny byłbyś uważać Jego żądania w stosunku do ciebie zbyteczne, a dopiero w chwili opamiętania kierujesz myśl ku Niemu, sławiąc Go z wdzięcznością, zostajesz- lub tak ci się przynajmniej wydaje przyjęty z otwartymi ramionami. Ale zwróć się do Niego w rozpaczliwej potrzebie, kiedy wszelka inna pomoc zawodzi- z czym się spotkasz? Z drzwiami zatrzaśniętymi przed nosem, zaryglowanymi od wewnątrz” (1). Jak widać nawet człowiek wielkiej wiary w momencie wielkiego wewnętrznego bólu potrafi zwątpić w rozmiary Bożej miłości. Zastanawia się również nad tym, czy cierpienie, jakiego doznała jego ukochana H. pod koniec swojego życia na pewno zakończy się w Niebie i czy Bóg będzie dla niej rzeczywiście łagodny. Rozmyśla nad tym czy Bóg od razu uszczęśliwi H. i nie pozwoli jej tęsknić za swoim mężem. Smutek nie jest oczywiście książką wyłącznie o bólu i zwątpieniu. Po jednym i drugim w życiu Lewisa przychodzi coś znacznie piękniejszego. Jest to ukojenie i nadzieja. Stopniowo zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że cierpienie poprowadziło jego myśli w nieodpowiednią stronę. Zaczyna postrzegać śmierć swojej ukochanej, jako nową fazę jej życia. Lewis widzi już stan swojego ducha i obraz Boga w zupełnie innym świetle. Porównuje Boga do chirurga, który leczy cierpieniem. I nie może zaprzestać tego procesu przed końcem swojej operacji. Ból ma być dla Lewisa również próbą własnej wartości, którą do tej pory zna tylko Bóg. Lewis w taki sam sposób podchodził do tych kwestii już dużo wcześniej w książce Problem cierpienia: „W naszych przyjemnościach Bóg zwraca się do nas szeptem, w naszym sumieniu przemawia zwykłym głosem, w naszym cierpieniu- krzyczy do nas; cierpienie to Jego megafon, który służy do obudzenia głuchego świata.” (2) Chyba tylko C.S. Lewis był w stanie w taki sposób rozłożyć swój własny smutek na czynniki pierwsze. Udało mu się napisać raport własnego bólu, by stopniowo zyskać ukojenie. Sprostał również wątpliwościom dotyczącym Bożej miłości. Zrobił to wszystko by dać nową nadzieję nie tylko sobie, ale z pewnością również wielu swoim czytelnikom. Za najlepszy przykład mogą posłużyć najpiękniejsze słowa, jakie można znaleźć na kartach Smutku: „Raz będąc już blisko końca, powiedziałem, „Jeśli będziesz mogła, jeśli to dozwolone, przyjdź do mnie, gdy znajdę się na łożu śmierci.” „Dozwolone?- odrzekła.- Niebo z trudem by mnie zatrzymało. A jeśli chodzi o piekło, rozwaliłabym je na kawałki .” (3)

1. C.S.Lewis, Smutek, Kraków 2009, s. 29.
2. C.S.Lewis, Problem cierpienia, Kraków 2010, s.114.
3. C.S.Lewis, Smutek, Kraków 2010, s. 116.

RECENZJA ZOSTAŁA NAGRODZONA W KONKURSIE WYDAWNICTWA ESPRIT.

czwartek, 11 listopada 2010

Dan Brown "Cyfrowa twierdza"


„Cyfrowa twierdza” jest pierwszą powieścią Dana Browna. Wraz z tą pozycją narodził się schemat pisania jego kolejnych ksiązek. Brown tym razem nie wciąga czytelnika w wir nierozwikłanych tajemnic historycznych i postanawia skupić się na działaniach nowoczesnej technologii.Kodowanie. Element znany z innych książek Browna. Tutaj również jest motywem przewodnim. Czy amerykański pisarz rzeczywiście jest specjalistą w tej dziedzinie? Być może. Do samej kwestii kodów trudno się jakoś szczególnie przyczepić. Jednak, jeżeli chodzi o posługiwanie się naukową terminologią, jaką Brown stosuje w „Cyfrowej twierdzy” to wielu czytelników ma do niej bardzo duże zastrzeżenia. Skupmy się jednak na walorach czysto literackich. Jeżeli chodzi o samą fabułę, nie jest jeszcze najgorzej. Sporym plusem jest też fakt, że w powieści nie spotkamy tym razem Roberta Langdona. Czyli znanego z innych książek Browna amerykańskiego naukowca, specjalisty od starożytnych symboli. Jak się, bowiem już nie raz okazywało, każdy człowiek, który miał styczność z owym geniuszem zza oceanu wykazywał się brakiem elementarnej wiedzy na jakikolwiek temat. Langdon musiał, więc wcielać się w nauczyciela rodem ze szkoły podstawowej i uczyć spotykanych przez siebie Europejczyków ich własnej historii i kultury. W powieściach Browna wyjątkowo mało inteligentne okazywały się zawsze kobiety. Nie inaczej było również w „Cyfrowej twierdzy”. Spotykamy w niej Susan, matematyczkę, która kodami matematycznymi posługuje się lepiej niż tabliczką mnożenia. Niestety nie pomaga jej to w rozszyfrowaniu adresu mailowego, z którym w pół godziny poradziłby sobie gimnazjalista. Mamy tutaj jednak mały wyjątek. W owym ośmieszaniu płci pięknej nie bierze tym razem udziału Robert Langdon. Czyni to, bowiem japoński naukowiec.
Absolutnym hitem psującym całkowicie smak lektury jest umieszczenie w powieści głuchoniemego zabójcy. Wszystko byłoby OK, gdyby nie jeden mały szczegół. Fakt, że postać ta jest głucha jak pień nie utrudnił jej wcale USŁYSZENIA uciekającej przed nim ofiary. Taka tam drobnostka. Czy nie zauważył jej sam autor? Wielu czytelników twierdzi, że Brown pisze swoje książki na kolanie. Więc może i nie zauważył. W każdym razie chyba nie spostrzegli tej drobnostki wydawcy. Grunt przecież, żeby książka się dobrze sprzedała. A co z czytelnikami? Większość pewnie nie spostrzegła tego błędu, bo książki Browna mają to do siebie, że szybko się je czyta. Miejmy przynajmniej taką nadzieję.Autorowi bestsellerów, o tak wielkiej światowej sławie raczej nie wypada popełniać tak szkolnych błędów. Nie świadczy to najlepiej o jego klasie. Swoje ewidentne braki w warsztacie pisarskim Brown stara się wypełnić czymś innym. Jednak fakty i teorie naukowe, które przedstawia w swoich książkach również za nim szczególnie nie przemawiają. Jakie są, więc plusy? Powieści Browna czyta się niezwykle szybko. Mają taki typowo amerykański smak. Sensacja, przy której nie trzeba się zbytnio przemęczać intelektualnie. Jak dla mnie plusy takie to jednak zdecydowanie za mało.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"


Dana Browna należy zaliczyć do najbardziej zaradnych pisarzy naszych czasów. Posiadł on, bowiem niecodzienny dar. Ten dar to kserowanie każdej swojej poprzedniej powieści i sprzedawanie jej w gigantycznych nakładach. Potrafi on ubrać swój stały schemat w inne miejsca i nazwy, aby stworzyć kolejny bestseller i zarobić na nim grube miliony. Jedną z takich książek jest oczywiście rozchwytywany na całym świecie Kod Leonarda da Vinci. Ale wszystko po kolei. Historyczna intryga, jaką przedstawia w swojej książce Don Brown jest chyba dobrze znana każdemu. Rewelacje na temat Chrystusa połączone z historią św. Graala. Z pewnością wielu ludziom, lubującym się w takich sensacjach opowieść ta zastąpiła już religię. Aby dobrze sprzedać swoją książkę Don Brown postanowił stworzyć nową herezję, przekłamując przy tym wszelkie historyczne fakty. Kto zna prawdę o życiu i śmierci Jezusa Chrystusa? Według Browna zna ją Leonardo da Vinci, żyjący 1500 lat później. Włoski geniusz postanowił ową „prawdę” zakodować w swoim obrazie. Da Vinci miał być rzekomo wielkim mistrzem starożytnego zakonu strzegącego wielkiej tajemnicy. Dan Brown powołuje się przy tym na dokument znaleziony w pewnym kościele. Fakt, że historycy orzekli już, że owy dokument to falsyfikat Brownowi raczej nie przeszkodził w szerzeniu owej teorii. Spraw zgodności Kodu da Vinci z historią nie ma, co dłużej roztrząsać. Każdy autor ma prawo do kreowania własnego świata w swoich powieściach. I nie każdy czytelnik musi brać to wszystko na poważnie. Jednak warto zadać sobie inne pytanie. Czy, aby pan Brown nie przesadził nieco z obiektem swoich teorii? Poddawać w wątpliwość coś, w co wierzy spora część tego świata nie jest chyba działaniem godnym jakiejś szczególnej chwały. Mamy tutaj typowy, amerykański sposób rozumowania. Zajmować się czymś, czego się dobrze nie rozumie i zrobić z tego nie lada sensację dla wielu podatnych na tego typu sprawy czytelników. Kwestie historyczne odstawmy jednak na bok. Zajmijmy się samą powieścią. Sprawa pierwsza: fabuła. Bardzo przewidywalna. Mimo wartkiej akcji, z góry wiadomo, co się stanie za moment. Trudno tutaj szukać jakiegoś napięcia. Sprawa druga: Bohaterowie. Punkt kulminacyjny: Robert Langdon. Postać, którą można spotkać w innych powieściach Browna. Jest to amerykański naukowiec, specjalista od symboli. Niestety, ma jedną dużą wadę. Bardzo lubi wątpić w inteligencję innych ludzi. Najmocniej wątpi w zdolności intelektualne Europejczyków, postanawia, więc w kółko uczyć ich historii, opowiada im o ich własnej kulturze i sztuce. Pod tym względem wyjątkowo bezlitosny jest dla pięknych kobiet, takich jak Sophie. A może on ją tylko w ten sposób podrywał? Sophie bardzo szybko ze sprytnej agentki łamiącej kody, przeistacza się w bezbronną, głupiutką kobietkę, którą Langdon musi prowadzić wszędzie za rączkę. Panie Brown: więcej szacunku dla płci pięknej! W książce pojawiają się również inne dziwne postacie. Stary milioner mający bzika na punkcie św. Graala, czy mnich albinos. Czemu akurat albinos? To wie chyba tylko Dan Brown. Dialogi delikatnie mówiąc również nie rzucają na kolana.Czy książka, którą czyta się łatwo i szybko zasługuje już na miano bestsellera? A gdzie barwne postacie, dialogi, ciekawa fabuła? Tutaj górę raczej bierze sensacyjna teoria, jaką obmyślił sobie Dan Brown. To właśnie ona przyniosła autorowi i jego książce największą sławę.

piątek, 5 listopada 2010

C.R.Zafon "Książę mgły"


Po kilkumiesięcznym okresie oczekiwania w końcu się doczekaliśmy. „Najnowsza” książka C.R. Zafona jest już dostępna w księgarniach. Cudzysłów przy słowie najnowsza nie jest w tym wypadku przypadkowy. Książka Książę mgły została, bowiem wydana w Hiszpanii już w 1992 roku. Jest to pierwsza powieść z dorobku Zafona. Sukces Cienia wiatru otworzył hiszpańskiemu pisarzowi drogę do podboju literackiego świata, dzięki czemu popularność mają okazję zdobyć jego wcześniejsze książki. Jak można ocenić debiut literacki Zafona? Jak zwykle trudno nie odnieść się do innych dzieł tego świetnego pisarza. Ale w tym wypadku warto zastosować dużą taryfę ulgową. Ciężko jest, bowiem książkę, w której Zafon stawiał swoje pierwsze literackie kroki porównać do jego znanych i uwielbianych na całym świecie bestsellerów. Po pierwsze Książę mgły to książka skierowana do nieco młodszych czytelników. I od razu to widać. Styl jest dość prosty, podobnie fabuła. Książka mogłaby być chyba nieco dłuższa, gdyba Zafon zdecydował się rozszerzyć niektóre wątki. Powieści raczej by to nie zaszkodziło. W moim odczuciu Zafon troszkę za bardzo uprościł opisy niektórych zdarzeń. Zwłaszcza tych najbardziej dramatycznych. Ciekawa wydaje się sprawa narracji. Tym razem nie jest ona pierwszoosobowa, co zawsze było specjalnością hiszpańskiego pisarza.Historii opisanej w książce nie ma sensu dokładnie przytaczać i psuć komukolwiek przyjemności czytania. Jest to opowieść o przywiązaniu, poświęceniu, pierwszej miłości… Tyle chyba wystarczy. Można śmiało stwierdzić, że Książę mgły różni się od pozostałych powieści Zafona. Ale nie jest to na pewno powód do narzekań. To, co najbardziej wartościowe i lubiane w twórczości Zafona, spotkamy, również w tej powieści. Mamy, więc po raz kolejny mroczny klimat i równie mroczne tajemnice, których odkrycie potrafi wywołać u czytelnika spory szok. Spotykamy młodych bohaterów, dla których realny świat splata się z tym, co ciężko jest im logicznie wytłumaczyć. Elementów magicznych w Księciu mgły jest, bowiem naprawdę dużo.Książę mgły to przede wszystkim lektura, od której nie sposób się oderwać. Aż do momentu zakończenia, które jak zwykle porusza i sprawia, że myśli się o nim jeszcze długo po zakończeniu lektury. Szkoda tylko, że zakończenie to przychodzi już po 200 stronach. Pocieszający jest jednak fakt, że Książę mgły to pierwsza część młodzieżowej trylogii. Sukces Zafona zapewne sprawi, że jej kolejne części Pałac północy i Światła września pojawią się również na polskim rynku. Aby stało się to jak najszybciej.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Haruki Murakami "Sputnik Sweetheart"


„Dlaczego ludzie muszą być tak samotni? Jaki to ma sens? Na tym świecie żyją miliony ludzi; każdy z nich tęskni, szuka spełnienia u innych, a jednak się izoluje. Dlaczego? Czy Ziemia powstała tylko po to, by pielęgnować ludzką samotność?” No właśnie, dlaczego? Cytat ten stanowi chyba najlepsze streszczenie książki Sputnik Sweetheart. Samotność jest obok miłości najczęstszym tematem literackim. Trudno się, więc dziwić, że Murakami poświęca temu zagadnieniu tyle uwagi w swoich książkach. W Sputniku Sweetheart samotność jest tematem absolutnie przewodnim. A jest ona przedstawiana w oryginalny, właściwy tylko Murakamiemu sposób. Komu innemu przyszło by, bowiem na myśl porównywać ludzi do sputników- małych statków kosmicznych? „ Ostatecznie przypominamy samotne bryły metalu krążące po osobnych orbitach. Z oddali wyglądamy jak piękne spadające gwiazdy, które jednak w rzeczywistości są więzieniami, gdzie każda z nas tkwi zamknięta samotnie, zmierzając donikąd. Kiedy przecinają się orbity tych satelitów, możemy się spotkać. Może nawet otworzyć przed sobą serca. Ale tylko na krótką chwilę. Już w następnej pogrążamy się w absolutnej samotności. Dopóki nie spłoniemy i nie obrócimy się w nicość.” Murakami nie byłby sobą gdyby nie zilustrował w nadzwyczajny sposób tak ważnego tematu. Każdy, kto zna go troszkę lepiej wie, że nawet najprostszej czynności potrafi on nadać filozoficznego znaczenia. Trudno się, więc dziwić, że nie inaczej podszedł do kwestii samotności. Japoński pisarz nie był by również sobą, gdyby wprowadził do swojej powieści zwyczajne, niczym niewyróżniające się postacie. W Sputniku Sweetheart spotykamy bohaterów zaplątanych w sieć nierealnych do spełnienia uczuć. I pod wpływem tych uczuć zmieniają się i poznają samych siebie, takich, jakimi się wcześniej nie znali. Postacie Murakamiego skrywają swoją prawdziwe „ja” gdzieś głęboko we wnętrzu, na zewnątrz sprawiając wrażenie kogoś zupełnie innego. Są zanurzeni w połowie w świecie realnym, częściowo przebywają gdzieś po stronie snów. Potrafią oni, więc osiwieć w trakcie jednej nocy, lub wyjść z domu w piżamie i nie wrócić. W Sputniku Sweetheart niebagatelną rolę odgrywają również bohaterowie pozornie drugoplanowi. Wprowadzają oni bardzo istotne zmiany w życiu głównych postaci. Japoński autor jak zwykle stawia nam wiele pytań i daje niewiele odpowiedzi. I to jest chyba w jego książkach najbardziej pociągające. Treść należy potraktować z lekkim przymrużeniem oka. Skupić się natomiast na owych pytaniach, zarówno tych przez niego zadanych i tych, które znajdują się gdzieś pomiędzy wierszami. W Sputniku Sweetheart Murakami po raz kolejny bombarduje nas niedopowiedzeniami i pokazuje, że nie można liczyć na proste zakończenie. Wręcz przeciwnie, zakończenie pozostawia jeszcze więcej niejasności. Haruki wywołuje po raz kolejny prawdziwą burzę mózgów. Co jest z nami nie tak? Gdzie zmierzamy i czemu się mijamy? Czy znajdziemy kiedyś odpowiednią orbitę? Raczej nie pomoże nam w tym ani samotność, ani pogoń za tym, co nierealne. To chyba główne przesłanie, jakie można wyciągnąć z lektury tej powieści.