niedziela, 12 grudnia 2010

Haruki Murakami, "1Q84"


Sięgając po każdą kolejną książkę Harukiego Murakamiego, nigdy nie wiadomo, czego się można po niej spodziewać. Jako, że jestem wielkim fanem japońskiego pisarza, nigdy nie czułem się szczególnie zawiedziony po spotkaniu z którąkolwiek z jego pozycji. Jednak nigdy też nie odbierałem jego powieści zupełnie bezkrytycznie. Były, bowiem u Murakamiego takie elementy, które po prostu mnie drażniły. Musiałem się, więc stopniowo oswajać z jego twórczością. Chociażby zaakceptować te jego wszystkie niedopowiedzenia. Jak się jednak w końcu przekonałem potrafią one otworzyć prawdziwą bramę do własnej interpretacji jego powieści.
Tuż po rozpoczęciu najnowszej książki Murakamiego pt. 1Q84, wiedziałem już, że to coś naprawdę wyjątkowego. Po skończeniu lektury mogę już śmiało stwierdzić, że mamy do czynienia z prawdziwym przełomem.
Murakami tym razem opowiada nam historię dwójki młodych ludzi. Akcja toczy się w zagadkowym roku 1984, nawiązującym do powieści Georga Orwella.
Nieparzyste rozdziały są poświęcone Aomame. Jest to instruktorka sztuk walki, a po godzinach perfekcyjna morderczyni. Na zlecenie pewnej starszej pani, zajmuje się ona likwidacją mężczyzn znęcających się nad kobietami.
Rozdziały parzyste dotyczą Tengo. Młodego matematyka, a zarazem początkującego pisarza. Zajmującego się niecodziennym zadaniem- poprawianiem powieści tajemniczej i intrygującej dziewczyny o imieniu Fukaeri.
W trakcie lektury okazuje się, że Aomame i Tengo spotkali się w dzieciństwie. I wszystko wskazuje na to, że spotkają się po raz kolejny. Posiadają już wspólną przeszłość w postaci bardzo podobnych, przykrych wspomnień z dzieciństwa. Po wielu latach zostają wplątani w ciąg bardzo tajemniczych i niecodziennych zdarzeń. Póki, co oboje żyją swoim własnym życiem. A jego sposób, podobnie jak dzieciństwo są do siebie podobne. Są raczej samotnikami. Aomame zadowala się od czasu do czasu seksem z przypadkowo poznanymi, starszymi od siebie mężczyznami. Poznaje pewną młodą policjantkę i zaprzyjaźnia się z nią. Tengo natomiast zaspokaja swoje seksualne potrzeby z zamężną, również starszą od siebie kochanką, odwiedzającą go raz w tygodniu. Nawiązuje też znajomość z młodą i bardzo ekscentryczną dziewczyną.
W 1Q84 mamy do czynienia z czymś, co jest dość zaskakujące i raczej niespotykane w twórczości Murakamiego. Jest to mianowicie bardzo spójna fabuła. U japońskiego pisarza fabuła sama w sobie raczej nigdy nie odgrywała tak kluczowej roli. W tym wypadku jest jednak zupełnie inaczej. W 1Q84 pojawiają się również elementy fantastyczne. Są one wprowadzane do rzeczywistego świata powieści w bardzo subtelny sposób. Zdumiewa również kreacja bardzo oryginalnych bohaterów. Wraz z lekturą kolejnych rozdziałów poznajemy historię Aomame, Tengo i innych równie ważnych postaci. Murakami pokazuje nam elementy z różnych rozdziałów ich życia w postaci wspomnień. Dialogi robią jak zwykle wielkie wrażenie. Szczególnie te pomiędzy Tengo i Fukaeri. Murakami nie po raz pierwszy przekonuje nas w jak wielu dziedzinach posiada ogromną wiedzę. Tym razem postanowił wpleść w książkową fabułę problematykę sekt religijnych i przemocy w stosunku do kobiet.
Najnowszą pozycję Harukiego Murakamiego śmiało można nazwać przełomową. Niedoszły noblista przekonuje nas jak cały czas rozwija się jego talent. W tej książce można spotkać coś, czego wcześniej nam u niego troszkę brakowało. Ale to przecież dopiero początek. Możemy, bowiem już teraz z utęsknieniem oczekiwać na dwa kolejne tomy trylogii 1Q84, które ukażą się już wkrótce.

czwartek, 9 grudnia 2010

C.S.Lewis "Zaskoczony radością"


W jaki sposób dojść do prawdziwej wiary? Na to pytanie nie ma na pewno zbyt prostej odpowiedzi. Każdy człowiek musi przejść z pewnością swoją własną drogę do poznania Boga. Czasem jest ona prosta, innym razem usiana różnymi przeszkodami. Jeden z największych autorytetów w dziedzinie religii, C.S. Lewis postanowił przedstawić czytelnikom swoją własną drogę, która z pewnością do najłatwiejszych nie należała. Uczynił to w autobiografii pt. Zaskoczony radością- moje wczesne lata
Lata młodości mają kluczowe znaczenie chyba dla każdego człowieka. To okres nauki i pierwszych doświadczeń w każdej dziedzinie życia. A życie dla Lewisa wcale nie było zbyt łaskawe. Bardzo szybko stracił matkę. Przechodził przez kolejne etapy edukacji, które również nie należały do najłatwiejszych. W swojej autobiografii Lewis znakomicie opisuje angielskie szkolnictwo swoich czasów. I skomplikowane relacje panujące w ówczesnych szkołach. Angielski pisarz spotyka na drodze wielu nauczycieli, którzy kształtują jego późniejsze poglądy. Również te na temat religii. Jeszcze większy wpływ na te poglądy ma literatura, z którą Lewis nigdy się nie rozstawał. Towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, nawet w wojennych okopach. Lewis nie tylko czyta, ale również pisze. Od najmłodszych lat, wspólnie ze swoim bratem tworzy magiczną krainę o nazwie Boxen.
Na pewno przesadą byłoby powiedzieć, że Lewis całkowicie stracił wiarę. Z pewnością jednak nie na darmo został okrzyknięty apostołem sceptyków. Jego nad wyraz rozwinięty od najmłodszych lat intelekt nie mógł pogodzić się z obrazem Boga, wtrącającego się w każdą dziedzinę ludzkiego życia. Więc umysł ten postanowił się przeciwko takiemu Bogu zbuntować. Lewis prowadził swoją wewnętrzną walkę przez wiele lat, przyjmując, co jakiś czas nowe poglądy. Jednak w końcu zmuszony był skapitulować. „W końcu to, czego się tak bardzo obawiałem, stało się faktem. W letnim semestrze 1929 roku poddałem się, uznałem, że Bóg jest Bogiem, padłem na kolana i zacząłem się modlić. Byłem zapewne tego wieczoru najbardziej przygnębionym i opornym neofitą w całej Anglii .” Książka Zaskoczony radością to podróż przez młodość znakomitego angielskiego pisarza. To opis jego życiowych doświadczeń i ciągle zmieniających się poglądów. Dzięki tej pozycji czytelnicy nie tylko lepiej poznają samego autora, ale również czasy, w jakich przyszło mu żyć. Lewis pokazuje również jak ważna byłą dla niego literatura. Prawdziwą ozdobą książki są cytaty jego ulubionych autorów umieszczone na początku każdego rozdziału. Oto jeden z najlepszych przykładów: „Pierwszą zasadą piekła jest-istnieję sam dla siebię” Autorem tych słów jest szkocki pisarz George Macdonald. I raczej nie darmo Lewis zacytował tego autora w rozdziale o swoim nawróceniu. Macdonald był, bowiem dla niego prawdziwym autorytetem, a jego książki z pewnością pomogły mu znaleźć ponownie drogę do Boga. Na koniec należy tylko polecić najnowszą, pięknie wydaną publikację wydawnictwa Esprit. Warto, bowiem poznać oryginalną definicję radości, jaką stworzył wspaniały angielski pisarz. I zobaczyć jak wyglądała jego własna droga do wiary. Bo ta sama wiara wypełniła później jego życie i całą twórczość. A my dzięki temu poznaliśmy pisarza wszechczasów!

poniedziałek, 15 listopada 2010

C.S. Lewis "Smutek"


C. S. Lewis napisał książkę Smutek tuż po śmierci swojej ukochanej żony Joy Davidman, która przegrała walkę z rakiem. Pozycję tą z pewnością należy uznać za dzieło wyjątkowe w całej twórczości tego angielskiego pisarza. Dzieło to swoim charakterem mocno odbiega od tego, do czego Lewis nas już przyzwyczaił. Smutek jest przez wielu ludzi uważany za idealną lekturę dla tych, którzy utracili bliską osobę. Trudno jest się z tym zdaniem nie zgodzić. Jednak już we wstępie tej książki Douglas H. Gresham, syn Joy Davidman, któremu C. S. Lewis zastępował przez długi czas ojca, wyraża bardzo ważną opinię. Pisze on o tym, aby Smutku nie traktować, jako swoistego podręcznika do leczenia się z bólu po utracie najbliższych. Dzieło to jest, bowiem obrazem osobistego, indywidualnego przeżywania spotkania się ze śmiercią ukochanej osoby. I tak należy do niego podchodzić.Smutek to przede wszystkim zilustrowanie wewnętrznej walki, jaką C. S. Lewis przechodził w jednym z najtrudniejszych momentów swojego życia. To nie tylko opis jego uczuć, ale również zwątpienia w coś, w co wierzył najbardziej i czemu poświęcił praktycznie całą swoją twórczość. Jeden z największych autorytetów w sprawach religii i moralności postanowił pokazać światu moment swojej słabości i zachwiania wiary w Boże miłosierdzie. W tej książce Lewis nie dba za bardzo o formę. Nie porządkuje wszystkiego ze znaną sobie starannością. Po prostu pisze, co myśli. Najpierw na kartkach czterech notatników, z których później powstaje książka. Tym, co naprawdę daje do myślenia jest trzeźwy umysł, jaki Lewis zachowuje nawet w chwilach największego zwątpienia, przelewając swoje uczucia na papier.Dla autora smutek to proces. Nie można go w żaden sposób zobrazować. Ani narysować żadnej jego mapy. Każdego dnia, bowiem pojawia się nowy element cierpienia. Lewis najlepiej jak potrafi opisuje każdy z tych elementów. Jego własny smutek przypomina mu strach. Obawę przed tym, że zapomni prawdziwy obraz H.( tak nazywa swoją zmarłą żonę na kartach Smutku ). Lewis momentami nie chcę się nawet zastanawiać nad tym, że ma rozpocząć coś nowego. Rozmyśla nad sensem swojego życia. Uważa, że jego własne myśli są przesłonięte przez uczucia, których najchętniej by się pozbył.Jak wyglądają kwestie wiary w Boga widziane przez Lewisa przez pryzmat cierpienia? Nawet w najtrudniejszych momentach nie rozważa on całkowitej utraty wiary. Boi się natomiast tego, że zacznie wierzyć w jak najbardziej skrzywiony obraz Boga, istoty skąpiącej swojego miłosierdzia: „A gdzie tymczasem jest Bóg? Oto jeden z najbardziej niepokojących symptomów. Kiedy jesteś szczęśliwy, że nie odczuwasz żadnej potrzeby Boga i skłonny byłbyś uważać Jego żądania w stosunku do ciebie zbyteczne, a dopiero w chwili opamiętania kierujesz myśl ku Niemu, sławiąc Go z wdzięcznością, zostajesz- lub tak ci się przynajmniej wydaje przyjęty z otwartymi ramionami. Ale zwróć się do Niego w rozpaczliwej potrzebie, kiedy wszelka inna pomoc zawodzi- z czym się spotkasz? Z drzwiami zatrzaśniętymi przed nosem, zaryglowanymi od wewnątrz” (1). Jak widać nawet człowiek wielkiej wiary w momencie wielkiego wewnętrznego bólu potrafi zwątpić w rozmiary Bożej miłości. Zastanawia się również nad tym, czy cierpienie, jakiego doznała jego ukochana H. pod koniec swojego życia na pewno zakończy się w Niebie i czy Bóg będzie dla niej rzeczywiście łagodny. Rozmyśla nad tym czy Bóg od razu uszczęśliwi H. i nie pozwoli jej tęsknić za swoim mężem. Smutek nie jest oczywiście książką wyłącznie o bólu i zwątpieniu. Po jednym i drugim w życiu Lewisa przychodzi coś znacznie piękniejszego. Jest to ukojenie i nadzieja. Stopniowo zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że cierpienie poprowadziło jego myśli w nieodpowiednią stronę. Zaczyna postrzegać śmierć swojej ukochanej, jako nową fazę jej życia. Lewis widzi już stan swojego ducha i obraz Boga w zupełnie innym świetle. Porównuje Boga do chirurga, który leczy cierpieniem. I nie może zaprzestać tego procesu przed końcem swojej operacji. Ból ma być dla Lewisa również próbą własnej wartości, którą do tej pory zna tylko Bóg. Lewis w taki sam sposób podchodził do tych kwestii już dużo wcześniej w książce Problem cierpienia: „W naszych przyjemnościach Bóg zwraca się do nas szeptem, w naszym sumieniu przemawia zwykłym głosem, w naszym cierpieniu- krzyczy do nas; cierpienie to Jego megafon, który służy do obudzenia głuchego świata.” (2) Chyba tylko C.S. Lewis był w stanie w taki sposób rozłożyć swój własny smutek na czynniki pierwsze. Udało mu się napisać raport własnego bólu, by stopniowo zyskać ukojenie. Sprostał również wątpliwościom dotyczącym Bożej miłości. Zrobił to wszystko by dać nową nadzieję nie tylko sobie, ale z pewnością również wielu swoim czytelnikom. Za najlepszy przykład mogą posłużyć najpiękniejsze słowa, jakie można znaleźć na kartach Smutku: „Raz będąc już blisko końca, powiedziałem, „Jeśli będziesz mogła, jeśli to dozwolone, przyjdź do mnie, gdy znajdę się na łożu śmierci.” „Dozwolone?- odrzekła.- Niebo z trudem by mnie zatrzymało. A jeśli chodzi o piekło, rozwaliłabym je na kawałki .” (3)

1. C.S.Lewis, Smutek, Kraków 2009, s. 29.
2. C.S.Lewis, Problem cierpienia, Kraków 2010, s.114.
3. C.S.Lewis, Smutek, Kraków 2010, s. 116.

RECENZJA ZOSTAŁA NAGRODZONA W KONKURSIE WYDAWNICTWA ESPRIT.

czwartek, 11 listopada 2010

Dan Brown "Cyfrowa twierdza"


„Cyfrowa twierdza” jest pierwszą powieścią Dana Browna. Wraz z tą pozycją narodził się schemat pisania jego kolejnych ksiązek. Brown tym razem nie wciąga czytelnika w wir nierozwikłanych tajemnic historycznych i postanawia skupić się na działaniach nowoczesnej technologii.Kodowanie. Element znany z innych książek Browna. Tutaj również jest motywem przewodnim. Czy amerykański pisarz rzeczywiście jest specjalistą w tej dziedzinie? Być może. Do samej kwestii kodów trudno się jakoś szczególnie przyczepić. Jednak, jeżeli chodzi o posługiwanie się naukową terminologią, jaką Brown stosuje w „Cyfrowej twierdzy” to wielu czytelników ma do niej bardzo duże zastrzeżenia. Skupmy się jednak na walorach czysto literackich. Jeżeli chodzi o samą fabułę, nie jest jeszcze najgorzej. Sporym plusem jest też fakt, że w powieści nie spotkamy tym razem Roberta Langdona. Czyli znanego z innych książek Browna amerykańskiego naukowca, specjalisty od starożytnych symboli. Jak się, bowiem już nie raz okazywało, każdy człowiek, który miał styczność z owym geniuszem zza oceanu wykazywał się brakiem elementarnej wiedzy na jakikolwiek temat. Langdon musiał, więc wcielać się w nauczyciela rodem ze szkoły podstawowej i uczyć spotykanych przez siebie Europejczyków ich własnej historii i kultury. W powieściach Browna wyjątkowo mało inteligentne okazywały się zawsze kobiety. Nie inaczej było również w „Cyfrowej twierdzy”. Spotykamy w niej Susan, matematyczkę, która kodami matematycznymi posługuje się lepiej niż tabliczką mnożenia. Niestety nie pomaga jej to w rozszyfrowaniu adresu mailowego, z którym w pół godziny poradziłby sobie gimnazjalista. Mamy tutaj jednak mały wyjątek. W owym ośmieszaniu płci pięknej nie bierze tym razem udziału Robert Langdon. Czyni to, bowiem japoński naukowiec.
Absolutnym hitem psującym całkowicie smak lektury jest umieszczenie w powieści głuchoniemego zabójcy. Wszystko byłoby OK, gdyby nie jeden mały szczegół. Fakt, że postać ta jest głucha jak pień nie utrudnił jej wcale USŁYSZENIA uciekającej przed nim ofiary. Taka tam drobnostka. Czy nie zauważył jej sam autor? Wielu czytelników twierdzi, że Brown pisze swoje książki na kolanie. Więc może i nie zauważył. W każdym razie chyba nie spostrzegli tej drobnostki wydawcy. Grunt przecież, żeby książka się dobrze sprzedała. A co z czytelnikami? Większość pewnie nie spostrzegła tego błędu, bo książki Browna mają to do siebie, że szybko się je czyta. Miejmy przynajmniej taką nadzieję.Autorowi bestsellerów, o tak wielkiej światowej sławie raczej nie wypada popełniać tak szkolnych błędów. Nie świadczy to najlepiej o jego klasie. Swoje ewidentne braki w warsztacie pisarskim Brown stara się wypełnić czymś innym. Jednak fakty i teorie naukowe, które przedstawia w swoich książkach również za nim szczególnie nie przemawiają. Jakie są, więc plusy? Powieści Browna czyta się niezwykle szybko. Mają taki typowo amerykański smak. Sensacja, przy której nie trzeba się zbytnio przemęczać intelektualnie. Jak dla mnie plusy takie to jednak zdecydowanie za mało.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"


Dana Browna należy zaliczyć do najbardziej zaradnych pisarzy naszych czasów. Posiadł on, bowiem niecodzienny dar. Ten dar to kserowanie każdej swojej poprzedniej powieści i sprzedawanie jej w gigantycznych nakładach. Potrafi on ubrać swój stały schemat w inne miejsca i nazwy, aby stworzyć kolejny bestseller i zarobić na nim grube miliony. Jedną z takich książek jest oczywiście rozchwytywany na całym świecie Kod Leonarda da Vinci. Ale wszystko po kolei. Historyczna intryga, jaką przedstawia w swojej książce Don Brown jest chyba dobrze znana każdemu. Rewelacje na temat Chrystusa połączone z historią św. Graala. Z pewnością wielu ludziom, lubującym się w takich sensacjach opowieść ta zastąpiła już religię. Aby dobrze sprzedać swoją książkę Don Brown postanowił stworzyć nową herezję, przekłamując przy tym wszelkie historyczne fakty. Kto zna prawdę o życiu i śmierci Jezusa Chrystusa? Według Browna zna ją Leonardo da Vinci, żyjący 1500 lat później. Włoski geniusz postanowił ową „prawdę” zakodować w swoim obrazie. Da Vinci miał być rzekomo wielkim mistrzem starożytnego zakonu strzegącego wielkiej tajemnicy. Dan Brown powołuje się przy tym na dokument znaleziony w pewnym kościele. Fakt, że historycy orzekli już, że owy dokument to falsyfikat Brownowi raczej nie przeszkodził w szerzeniu owej teorii. Spraw zgodności Kodu da Vinci z historią nie ma, co dłużej roztrząsać. Każdy autor ma prawo do kreowania własnego świata w swoich powieściach. I nie każdy czytelnik musi brać to wszystko na poważnie. Jednak warto zadać sobie inne pytanie. Czy, aby pan Brown nie przesadził nieco z obiektem swoich teorii? Poddawać w wątpliwość coś, w co wierzy spora część tego świata nie jest chyba działaniem godnym jakiejś szczególnej chwały. Mamy tutaj typowy, amerykański sposób rozumowania. Zajmować się czymś, czego się dobrze nie rozumie i zrobić z tego nie lada sensację dla wielu podatnych na tego typu sprawy czytelników. Kwestie historyczne odstawmy jednak na bok. Zajmijmy się samą powieścią. Sprawa pierwsza: fabuła. Bardzo przewidywalna. Mimo wartkiej akcji, z góry wiadomo, co się stanie za moment. Trudno tutaj szukać jakiegoś napięcia. Sprawa druga: Bohaterowie. Punkt kulminacyjny: Robert Langdon. Postać, którą można spotkać w innych powieściach Browna. Jest to amerykański naukowiec, specjalista od symboli. Niestety, ma jedną dużą wadę. Bardzo lubi wątpić w inteligencję innych ludzi. Najmocniej wątpi w zdolności intelektualne Europejczyków, postanawia, więc w kółko uczyć ich historii, opowiada im o ich własnej kulturze i sztuce. Pod tym względem wyjątkowo bezlitosny jest dla pięknych kobiet, takich jak Sophie. A może on ją tylko w ten sposób podrywał? Sophie bardzo szybko ze sprytnej agentki łamiącej kody, przeistacza się w bezbronną, głupiutką kobietkę, którą Langdon musi prowadzić wszędzie za rączkę. Panie Brown: więcej szacunku dla płci pięknej! W książce pojawiają się również inne dziwne postacie. Stary milioner mający bzika na punkcie św. Graala, czy mnich albinos. Czemu akurat albinos? To wie chyba tylko Dan Brown. Dialogi delikatnie mówiąc również nie rzucają na kolana.Czy książka, którą czyta się łatwo i szybko zasługuje już na miano bestsellera? A gdzie barwne postacie, dialogi, ciekawa fabuła? Tutaj górę raczej bierze sensacyjna teoria, jaką obmyślił sobie Dan Brown. To właśnie ona przyniosła autorowi i jego książce największą sławę.

piątek, 5 listopada 2010

C.R.Zafon "Książę mgły"


Po kilkumiesięcznym okresie oczekiwania w końcu się doczekaliśmy. „Najnowsza” książka C.R. Zafona jest już dostępna w księgarniach. Cudzysłów przy słowie najnowsza nie jest w tym wypadku przypadkowy. Książka Książę mgły została, bowiem wydana w Hiszpanii już w 1992 roku. Jest to pierwsza powieść z dorobku Zafona. Sukces Cienia wiatru otworzył hiszpańskiemu pisarzowi drogę do podboju literackiego świata, dzięki czemu popularność mają okazję zdobyć jego wcześniejsze książki. Jak można ocenić debiut literacki Zafona? Jak zwykle trudno nie odnieść się do innych dzieł tego świetnego pisarza. Ale w tym wypadku warto zastosować dużą taryfę ulgową. Ciężko jest, bowiem książkę, w której Zafon stawiał swoje pierwsze literackie kroki porównać do jego znanych i uwielbianych na całym świecie bestsellerów. Po pierwsze Książę mgły to książka skierowana do nieco młodszych czytelników. I od razu to widać. Styl jest dość prosty, podobnie fabuła. Książka mogłaby być chyba nieco dłuższa, gdyba Zafon zdecydował się rozszerzyć niektóre wątki. Powieści raczej by to nie zaszkodziło. W moim odczuciu Zafon troszkę za bardzo uprościł opisy niektórych zdarzeń. Zwłaszcza tych najbardziej dramatycznych. Ciekawa wydaje się sprawa narracji. Tym razem nie jest ona pierwszoosobowa, co zawsze było specjalnością hiszpańskiego pisarza.Historii opisanej w książce nie ma sensu dokładnie przytaczać i psuć komukolwiek przyjemności czytania. Jest to opowieść o przywiązaniu, poświęceniu, pierwszej miłości… Tyle chyba wystarczy. Można śmiało stwierdzić, że Książę mgły różni się od pozostałych powieści Zafona. Ale nie jest to na pewno powód do narzekań. To, co najbardziej wartościowe i lubiane w twórczości Zafona, spotkamy, również w tej powieści. Mamy, więc po raz kolejny mroczny klimat i równie mroczne tajemnice, których odkrycie potrafi wywołać u czytelnika spory szok. Spotykamy młodych bohaterów, dla których realny świat splata się z tym, co ciężko jest im logicznie wytłumaczyć. Elementów magicznych w Księciu mgły jest, bowiem naprawdę dużo.Książę mgły to przede wszystkim lektura, od której nie sposób się oderwać. Aż do momentu zakończenia, które jak zwykle porusza i sprawia, że myśli się o nim jeszcze długo po zakończeniu lektury. Szkoda tylko, że zakończenie to przychodzi już po 200 stronach. Pocieszający jest jednak fakt, że Książę mgły to pierwsza część młodzieżowej trylogii. Sukces Zafona zapewne sprawi, że jej kolejne części Pałac północy i Światła września pojawią się również na polskim rynku. Aby stało się to jak najszybciej.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Haruki Murakami "Sputnik Sweetheart"


„Dlaczego ludzie muszą być tak samotni? Jaki to ma sens? Na tym świecie żyją miliony ludzi; każdy z nich tęskni, szuka spełnienia u innych, a jednak się izoluje. Dlaczego? Czy Ziemia powstała tylko po to, by pielęgnować ludzką samotność?” No właśnie, dlaczego? Cytat ten stanowi chyba najlepsze streszczenie książki Sputnik Sweetheart. Samotność jest obok miłości najczęstszym tematem literackim. Trudno się, więc dziwić, że Murakami poświęca temu zagadnieniu tyle uwagi w swoich książkach. W Sputniku Sweetheart samotność jest tematem absolutnie przewodnim. A jest ona przedstawiana w oryginalny, właściwy tylko Murakamiemu sposób. Komu innemu przyszło by, bowiem na myśl porównywać ludzi do sputników- małych statków kosmicznych? „ Ostatecznie przypominamy samotne bryły metalu krążące po osobnych orbitach. Z oddali wyglądamy jak piękne spadające gwiazdy, które jednak w rzeczywistości są więzieniami, gdzie każda z nas tkwi zamknięta samotnie, zmierzając donikąd. Kiedy przecinają się orbity tych satelitów, możemy się spotkać. Może nawet otworzyć przed sobą serca. Ale tylko na krótką chwilę. Już w następnej pogrążamy się w absolutnej samotności. Dopóki nie spłoniemy i nie obrócimy się w nicość.” Murakami nie byłby sobą gdyby nie zilustrował w nadzwyczajny sposób tak ważnego tematu. Każdy, kto zna go troszkę lepiej wie, że nawet najprostszej czynności potrafi on nadać filozoficznego znaczenia. Trudno się, więc dziwić, że nie inaczej podszedł do kwestii samotności. Japoński pisarz nie był by również sobą, gdyby wprowadził do swojej powieści zwyczajne, niczym niewyróżniające się postacie. W Sputniku Sweetheart spotykamy bohaterów zaplątanych w sieć nierealnych do spełnienia uczuć. I pod wpływem tych uczuć zmieniają się i poznają samych siebie, takich, jakimi się wcześniej nie znali. Postacie Murakamiego skrywają swoją prawdziwe „ja” gdzieś głęboko we wnętrzu, na zewnątrz sprawiając wrażenie kogoś zupełnie innego. Są zanurzeni w połowie w świecie realnym, częściowo przebywają gdzieś po stronie snów. Potrafią oni, więc osiwieć w trakcie jednej nocy, lub wyjść z domu w piżamie i nie wrócić. W Sputniku Sweetheart niebagatelną rolę odgrywają również bohaterowie pozornie drugoplanowi. Wprowadzają oni bardzo istotne zmiany w życiu głównych postaci. Japoński autor jak zwykle stawia nam wiele pytań i daje niewiele odpowiedzi. I to jest chyba w jego książkach najbardziej pociągające. Treść należy potraktować z lekkim przymrużeniem oka. Skupić się natomiast na owych pytaniach, zarówno tych przez niego zadanych i tych, które znajdują się gdzieś pomiędzy wierszami. W Sputniku Sweetheart Murakami po raz kolejny bombarduje nas niedopowiedzeniami i pokazuje, że nie można liczyć na proste zakończenie. Wręcz przeciwnie, zakończenie pozostawia jeszcze więcej niejasności. Haruki wywołuje po raz kolejny prawdziwą burzę mózgów. Co jest z nami nie tak? Gdzie zmierzamy i czemu się mijamy? Czy znajdziemy kiedyś odpowiednią orbitę? Raczej nie pomoże nam w tym ani samotność, ani pogoń za tym, co nierealne. To chyba główne przesłanie, jakie można wyciągnąć z lektury tej powieści.

środa, 27 października 2010

Haruki Murakami "Po zmierzchu"


Tokio nocą. Można tu spotkać każdego. Samotną studentkę czytającą książkę, młodego muzyka grającego na puzonie, byłą zapaśniczkę, informatyka, gangstera i prostytutkę. Ich losy krzyżują się w czasie kilku nocnych godzin. Razem z nimi odwiedzamy bary, podziemia wieżowca, love hotel, sklep nocny. Każdy z bohaterów czegoś szuka. Być może czegoś, co może znaleźć tylko uciekając przed dniem. Dniem, który zmusza do życia i radzenia sobie z problemami. Czy noc jednak daje wytchnienie? Raczej wciąga w wir nieoczekiwanych zdarzeń. Pozwala też spotkać się obcym sobie osobom i rozmawiać tak jakby znały się całe życie. Poznajemy, więc losy kobiety uciekającej przed mafią i byłej zapaśniczki pracującej w nocnym hotelu. Dowiemy się, co czuje zakompleksiona studentka, żyjąca w cieniu swojej pięknej siostry, oraz młody muzyk marzący o karierze prawnika. Ta noc jak każda inna skończy się a bohaterowie wrócą do swojego życia. Czy coś w nim się zmieni? Nie ma takiej pewności. U Murakamiego nic nie jest pewne. Drażni on swoimi niedopowiedzeniami. Tak samo jak w innych swoich książkach. Sama fabuła nie jest tutaj najważniejsza. Na pierwszy rzut oka może się nawet wydawać bardzo abstrakcyjna. „Piękna dziewczyna, Eri, leży w domu pogrążona od 2 miesięcy w tajemniczym śnie…” To pierwsze zdanie zapowiedzi tej książki. Brzmi nieprawdopodobnie. Ale w trakcie czytania wszystko powoli staje się jasne. Przynajmniej dla tych, którzy wiedzą, co nieco o kulturze i mentalności Japończyków. Ale nie trzeba wcale specjalnie interesować się samą Japonią żeby sięgnąć po książkę Murakamiego. Chociażby po to żeby spotkać dialogi, które potrafią rzucić na kolana! Właśnie poprzez dialogi Murakami potrafi w mistrzowski sposób zobrazować charaktery swoich postaci. Rozmowę na pozornie błahy temat przeobraża w dyskusję wręcz filozoficzną. No i cechuje go przy okazji oryginalne poczucie humoru, którym hojnie obdarza swoich bohaterów. Bohaterów, którzy nigdy nie są zwyczajni. Nawet, jeśli im samym się tak wydaje. W książce Po zmierzchu spotykamy właśnie takie postacie. Jak skończy się pełna przygód noc i co przyniesie świt? Murakami chętnie odpowie na to pytanie, ale tylko po części. Resztę czytelnik musi dopowiedzieć sobie sam. Warto, więc przenieść się oczami wyobraźni na ulice Tokio i sprawdzić, co czeka nas tam Po zmierzchu.

czwartek, 21 października 2010

George Macdonald " Na skrzydłach Północnej Wichury"


Jak powszechnie wiadomo, każdy człowiek ma w sobie coś z dziecka. Może przejawiać się to w najróżniejszy sposób. Jednym z nich jest na pewno sięganie dorosłych po literaturę przeznaczoną dla najmłodszych czytelników. A sięgnąć po nią czasem naprawdę warto, a szczególnie, jeżeli ma się do czynienia z autorem takim jak George Macdonald. Są książki, które czytać może każdy i zawsze znajdzie w nich coś dla siebie. Najlepszym przykładem takiego dzieła jest Na skrzydłach Północnej Wichury. Wyobraźmy sobie teraz XIX-wieczny Londyn. I młodego chłopca o imieniu Karuś, pochodzącego z ubogiej rodziny. Jedynym źródłem utrzymania dla tej rodziny jest skromna pensja ojca-dorożkarza. Karuś to chłopiec bardzo prostolinijny. Nazywany jest przez innych dzieckiem Pana Boga, ci złośliwsi twierdzą, że brakuje mu po prostu piątej klepki. Jednak on się tym nie przejmuje. Pojmuje świat na swój własny sposób. Jest zawsze uczciwy i przyjacielski dla innych ludzi. Zaraża innych swoją życzliwością. Mimo życia w ubóstwie Karuś jest bardzo szczęśliwy i kocha swoją rodzinę. Jest pracowity i nigdy się nie poddaje. Pewnej nocy, do jego pokoju przez otwór w oknie wlatuje wiatr. Jest to tytułowa Północna Wichura. Przybiera ona różne postacie i rozmawia z Karusiem, odwiedzając go co jaki czas. Często zabiera chłopca na swoim podmuchu w różne miejsca i tłumaczy mu bardzo ważne sprawy. Północna Wichura nie jest oczywiście zwykłym wiatrem: Czasem nazywają mnie Złym Losem, czasem Pechem, a czasem Ruiną. I jeszcze jedno dla mnie mają imię, które uważają za najokropniejsze.” Tym ostatnim imieniem jest oczywiście Śmierć. Macdonald przekonuje w tej książce, jakim jest wielkim mistrzem, jeżeli chodzi o używanie symboliki. Trudno się gdziekolwiek spotkać z tak piękną alegorią śmierci. Zupełnie inną od chociażby średniowiecznych obrazów kościstej pani z kosą. Wichura ma za zadanie przygotować Karusia do ostatniej życiowej drogi, która ma nastąpić już niedługo. Do podróży na drugą stronę Północnego Wiatru. Macdonald pokazuje, że tak poważny temat można przedstawić również najmłodszym. I to w taki sposób żeby ich nie przestraszyć. W tej książce obraz XIX- wiecznej Anglii przeplata się z alegorią, elementami baśniowymi i rozważaniami o filozofii i moralności-poważnymi, ale przedstawionymi w bardzo prosty sposób: Bo jedynym sposobem pokrzepienia samego siebie jest pokrzepienie innych, a to dla prostego powodu, że pomagając innym nie możemy zbyt dużo myśleć o sobie. Nasze „ja” zawsze sobie jakoś poradzi, jeśli nie zwracamy nań zbyt wiele uwagi. Nasze „ja” przypomina małe dzieci, którym tak długo jest dobrze, dopóki bawią się same. Kiedy jednak zaczynamy się do nich wtrącać obdarowujemy je zbyt wieloma zabawkami czy słodyczami, od razu stają się złe i nieznośne.” Na skrzydłach Północnej Wichury to książka absolutnie dla każdego. Jest to zbiór przede wszystkim ogromnej madrości, a wszystko w bardzo pięknym i charakterystycznym dla literatury brytyjskiej stylu. Szkoda tylko, że tak wartościowe książki są bardzo trudno dostępne dla szerszego grona czytelników, zwłaszcza tych najmłodszych. Miejmy jednak nadzieję, że kiedys się to zmieni.

środa, 20 października 2010

George Macdonald "Księżniczka i koboldy"


Ilu fanów fantastyki w naszym kraju słyszało o autorach takich jak J.R.R. Tolkien lub C.S. Lewis? Z pewnością każdy. Nikogo na pewno nie należy przekonywać o klasie pisarskiej tych autorów. Warto jednak przekonać się, jakie były fundamenty ich twórczości. Jeden z tych fundamentów był z pewnością wspólny. Był nim George Macdonald (1824-1905). Szkocki pisarz, kierujący swoje utwory przeważnie do dzieci i młodzieży. Jednym z najpopularniejszych dzieł Macdonalda jest baśń fantasy Królewna i goblin, znana również pod tytułem Księżniczka i koboldy. Ten drugi tytuł wydaje się być bardziej trafny. Jak ocenić klasę tej książki? W zasadzie wystarczą dwa argumenty. Pierwszym z nich jest zdanie J.R.R. Tolkiena, który nie krył faktu, że na podstawie właśnie tego dzieła narodził się jego pomysł na napisanie Hobbita. Jednak za najlepszy argument świadczący o klasie Macdonalda mogą posłużyć słowa C.S. Lewisa: "Nigdy nie ukrywałem faktu, że uważam George’a MacDonalda za mojego mistrza; co więcej, wydaje mi się, że nigdy nie napisałem książki, w której bym go nie cytował". O czym więc mówi historia, którą zachwycali się dwaj wielcy mistrzowie fantasy? Pozornie to banalna opowieść o księżniczce i jej przyjacielu- górniku, którzy muszą stawić czoło grożącemu niebezpieczeństwu. Ale jak przekonała już niejedna taka historia, w takiej pozornej prostocie można znaleźć najwięcej mądrości. W taki właśnie sposób dociera się łatwo do najmłodszych czytelników. Choć grzechem byłoby powiedzieć, że jest to książka wyłącznie dla dzieci. Macdonald przenosi nas do magicznego królestwa, w którym żyje wcześniej wspomniana księżniczka Irenka i młody górnik o imieniu Cyryl. Jednak we wnętrzu góry mieszka ktoś jeszcze. Są to koboldy. Małe psotliwe potworki, które kiedyś były podobne do ludzi. Ukryły się jednak pod ziemią, a na jej powierzchni pojawiają się tylko w nocy. Koboldy kombinują jak najbardziej zaszkodzić ludziom. Jednak ich plany odkrywa Cyryl i postanawia im przeszkodzić. Pomaga mu w tym księżniczka posiadająca magiczny pierścień z kłębkiem pajęczej nici otrzymany od prababci, mieszkającej na szczycie wieży. Księżniczka i koboldy to klasyczna opowieść o walce dobra ze złem. Ale porusza również wiele innych aspektów. Przede wszystkim mówi o wierze. O tym, że czasem trzeba być prostym człowiekiem i mieć ufność dziecka, żeby dostrzec coś, co jest niewidoczne dla innych. Oraz to, że człowiek może posiadać dobre serce niezależnie od klasy, pochodzenia, czy majątku. Elementy, jakie zaczerpnęli od Macdonalda zarówno Tolkien jak i Lewis są widoczne gołym okiem. Ale nie ma sensu ich wypisywać, żeby nie psuć zabawy przyszłym czytelnikom. Księżniczkę i koboldy można polecić wszystkim. Zarówno tym młodym jak i starszym, miłośnikom fantasy, baśni i pouczających historii. Należy tylko żałować, że pisarz taki jak George Macdonald jest stosunkowo mało popularny w naszym kraju. Oby w przyszłości jak najszybciej się to zmieniło.

czwartek, 30 września 2010

G.G. Marquez "O miłości i innych demonach"


Czego szukacie w czytanych przez siebie książkach? Wspaniałych bohaterów, opisów nieskazitelnej miłości, pięknego happy endu? Z pewnością każdy lubi odnajdywać takie rzeczy w swoich lekturach. Jednak, jeżeli ktoś zamierza pójść nieco inną ścieżką i odkryć coś zupełnie nowego pozostaje mi tylko polecić jednego autora. Jest nim Gabriel Garcia Marquez, przedstawiciel realizmu magicznego i laureat Literackiej Nagrody Nobla. A zarazem pisarz, którego zaliczam do moich ulubionych. W książce O miłości i innych demonach Marquez przedstawia obraz człowieka znany już dobrze z innych jego dzieł. Jacy są więc bohaterowie tej opowieści? To ludzie często kierujący się swoimi zwierzęcymi instynktami, popędem seksualnym, czasem wydawać by się mogło pozbawieni sumienia. Bywają to ludzie zacofani i bezwstydni, zawszeni i tarzający się we własnych odchodach. Kierujący się błędnymi przekonaniami i działający pod wpływem chwili. Zasady postępowania postaci stworzonych przez Marqueza są pozbawione jakichkolwiek norm i schematów. I nie ważne czy tyczy się to duchownego, czy niewolnicy.Tak wyglądają bohaterowie tej i innych książek noblisty. Nie podlegają żadnym standardom i przez to są tak bardzo oryginalne! Kolumbijski pisarz stawia wiele pytań pomiędzy wierszami swej powieści i w osobliwy sposób udziela na nie odpowiedzi. Robi to obierając wnętrza swoich bohaterów niczym skórkę od jabłka. A wszystko to ze swoją zawodową, reporterską precyzją. Specjalnie po to żeby pokazać nam jak można umrzeć z miłości lub jej braku. Zarówno brak i nadmiar tego uczucia jest w tej książce opisany w fantastyczny sposób. Miłość przeplata się w niej z nienawiścią od pierwszej do ostatniej strony. A motywem przewodnim jest życie małej dziewczynki. Która od urodzenia jest pozbawiona rodzicielskiej miłości i wychowywana przez niewolników. Po to, aby umrzeć w porywach szaleńczego uczucia. Po Marqueza sięgam bardzo chętnie, ponieważ ten pisarz mnie …irytuje. Często nie mogę się jakoś szczególnie zgodzić z jego zdaniem i przedstawianym przez niego światem. Czekam na jakieś nieoczekiwane zwroty akcji, które nie następują. Szukam jakiegoś szablonu, który u tego autora po prostu nie istnieje. Sens książek Marqueza przychodzi dopiero po przeczytaniu i głębokim zastanowieniu się, co autor chce nam powiedzieć. Podobnie było z książką O miłości i innych demonach. Powieścią pokazującą, że miłość nie zawsze musi być piękna i urzekająca i którą z pewnością dodam na listę moich ulubionych tytułów.

piątek, 24 września 2010

Haruki Murakami "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu"

W końcu rozpocząłem swoją przygodę z książkami Harukiego Murakamiego. Przygodę, która z pewnością szybko się nie skończy. Dlaczego sięgnąłem po akurat ten tytuł? Powodów jest, co najmniej kilka. Poczynając od najbardziej przyziemnego, czyli przystępnej ceny tej ksiązki. Poza tym bieganie na długich dystansach (oczywiście nie tak długich na jakich biega Murakami ) nie jest mi obce. Chętnie zabrałem się , więc za książkę o tym, co sam lubię robić w wolnym czasie. O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu to rodzaj pamiętnika. Sięgając po autobiografię, mogłem, więc lepiej poznać autora, po którego mam zamiar sięgać w najbliższej przyszłości. I jak najbardziej nie żałuję, że moje spotkanie z Murakamim zaczęło się właśnie od tej książki. A nie pamiętam żeby kiedykolwiek jakąś książkę czytało mi się tak łatwo i przyjemnie. Lekturę przerywałem wielokrotnie, ale nie z powodu znudzenia. Przerywałem ją tylko po to żeby móc cieszyć się nią przez dłuższy czas. Bieganie jest w tej książce tłem. Czynnością, którą autor wykonuje w każdej wolnej chwili. Trenuje m.in. po to by startować w maratonach. Wziął udział również w biegu na 100 km! Jak sam przyznaje nie jest stworzony do rywalizacji z innymi, ani do żadnej gry zespołowej. Biegając na długich dystansach walczy z własnymi słabościami. Bieganie nie jest dla niego zwykłą czynnością. W swoim pamiętniku opisuje wszystko, co temu bieganiu towarzyszy. Opisuje uczucia, mijanych ludzi i miejsca, w których biega. Opisuje myśli, z którymi jak stwierdziłem sam się często utożsamiam. Mówi na przykład o swojej wiecznej potrzebie samotności, w której pomaga mu właśnie bieganie. Samotności, która mu nie przeszkadza, lecz pomaga zachować spokój i tworzyć. Tak jak wcześniej wspomniałem bieganie jest tłem, a raczej motywem przewodnim. Bo przecież Murakami jest pisarzem. I w pamiętniku mówi o swoich książkach. O tym jak one powstawały i jakie uczucia temu towarzyszyły. Jest to swego rodzaju warsztat pisarki, po który naprawdę warto sięgnąć. Z pozoru prostej czynności, jaką jest bieganie Murakami tworzy pasję, życiową przygodę i przy okazji świetny temat na napisanie książki. Jak twierdzi sam autor biegacz ma w sobie coś, dzięki czemu zrozumie zawsze drugiego biegacza. Być może, dlatego ta książka tak bardzo mnie wciągnęła. Na koniec jeszcze próbka pisarskich możliwości Harukiego: „ Biegi długodystansowe uczyniły mnie( mniej lub więcej, na lepsze lub gorsze) taką osobą, jaką dzisiaj jestem, i mam nadzieję, że pozostaną elementem mojego życia tak długo, jak to będzie możliwe. Będę szczęśliwy, starzejąc się wraz z bieganiem. Nie ma w tym żadnej logiki, ale sam wybrałem takie życie. A o tej późnej porze nie mam już żadnego wyboru”
Gorąco polecam !!

niedziela, 19 września 2010

Fim "Książę Kaspian"


Od jakiegoś czasu zacząłem zdawać sobie sprawę, że umieszczam na swoim blogu recenzje tylko tego, co mi się podoba. I zawsze są to książki. Czas, więc wprowadzić małą zmianę. Zastanawiałem się czy jest coś, co mógłbym zjechać w odpowiedni sposób i bez żadnych skrupułów. Pomysł podsunęła mi telewizja, która postanowiła wyemitować film Książę Kaspian. Miałem okazje oglądać go po raz drugi. Pierwszy raz widziałem ten film w kinie, tuż po premierze. Jeżeli chodzi o ekranizacje jakichkolwiek powieści, najbardziej cenię sobie w nich ich zgodność z książkowym oryginałem. A jeżeli chodzi o ekranizacje powieści ukochanego pisarza, to jestem pod tym względem wyjątkowo wyczulony. Ktoś może powiedzieć, że nie da się zrobić naprawdę dobrej ekranizacji. Reżyser musi wprowadzić zmiany, przez co zniekształca się fabuła książkowa. Niestety, nie mogę się z tym zgodzić. Można, bowiem znaleźć filmy, gdzie zmiany fabuły to czysta, trudna do zauważenia kosmetyka. Przykłady? Zapraszam do obejrzenia ekranizacji Miłości w czasach zarazy Marqueza. Podobnie miała się rzecz do Opowieści z Narnii zrealizowanych przez BBC wiele lat temu w postaci serialu. W tych filmach najważniejsza była właśnie zgodność z książkowym oryginałem. I każdy dialog był w nich żywcem wyjęty z książki. Coś pięknego! Szkoda, że tą samą drogą nie poszli twórcy najnowszych ekranizacji Opowieści z Narnii. Już film Lew, czarownica i stara szafa wywołał u mnie mieszane uczucia. Czara goryczy przelała się jednak po obejrzeniu Księcia Kaspiana. Chciałbym, żeby ktoś w końcu odpowiedział mi na pytanie, gdzie podział się tym razem przekaz powieści Lewisa? Czy aby na pewno twórcy tego filmu zajrzeli wcześniej do książki? Sens zaginął chyba gdzieś w plątaninie efektów specjalnych, wymyślonych dialogów i wątków miłosnych… Tak… twórcy filmu postanowili, żeby dwójka głównych bohaterów poczuła do siebie miętę… To najbardziej popsuło mi smak tego filmu. Filmu, którego połowę czasu zajmują bitwy… Jeśli mnie pamięć nie myli Lewis w swoich książkach wręcz unikał opisów z pola walki. Nie to było u niego najważniejsze. A w filmie… krew leje się strumieniami. Opowieści z Narnii to książka skierowana do młodszych czytelników. Czy film jest skierowany do młodszych widzów? Trochę za dużo tu brutalności. W tej ekranizacji nawet królowa Zuzanna o przydomku Łagodna( z racji unikania pola bitwy ) strzelając z łuku zabija dziesiątki wrogów. Czyżby twórcy filmu pozazdrościli sławy tolkienowskiemu Legolasowi? Nie podoba mi się również język używany przez filmowych bohaterów. A najbardziej żarty, jakimi się oni posługują. Pospolite… Lewis miał zupełnie inne poczucie humoru. Co do obsady… Czy główne role męskie powinny być odgrywane przez aktorów, za którymi wzdychać będą nastolatki? I kolekcjonować ich plakaty umieszczane w młodzieżowych czasopismach. Bynajmniej nie powinno o to chodzić w ekranizacji takiej książki jak Książę Kaspian. Oczywiście nie chcę odbierać nikomu talentu aktorskiego, ale w tym filmie widziałbym innych odtwórców głównych ról. W moim odczuciu książka Lewisa zginęła gdzieś w tym całym hollywoodzkim show. A wielka szkoda… Wystarczyło wziąć przykład z serialu BBC. I stworzyć film mniej efektowny, a bardziej efektywny. Nadzieja w ekranizacji kolejnej części Opowieści z Narnii realizowanej już przez innego reżysera. Jej premiera zbliża się wielkimi krokami, a zwiastuny zapowiadają się naprawdę ciekawie.:)

środa, 15 września 2010

C.S.Lewis- "Z milczącej planety" czyli część I "Trylogii kosmicznej"


Od dawna zabierałem się do zakupienia i przeczytania Trylogii kosmicznej. To pierwsze już się udało, więc należy zająć się tym drugim. Postanowiłem umieszczać recenzje po każdej przeczytanej części tego cyklu, a później wszystko połączyć w całość, czyli jedną dużą recenzje całej trylogii. Muszę przyznać, że obawiałem się sięgnąć po tą książkę. Lewis w wersji science-fiction? Nieprawdopodobna sprawa. Znam go przecież z zupełnie innej strony. Specjalista od filozofii, teologii, fantastyki ma się zająć podróżami w kosmosie, grawitacją, kombinezonami? Na myśl przychodzą mi tylko straszne lekcje fizyki z liceum, które będę chyba pamiętał już do końca życia. Należy wziąć pod uwagę, że Lewis napisał pierwszą część tego cyklu w 1938 roku. Jak wiadomo wtedy świat szykował się do wielkiej wojny. Nie myślano wtedy raczej o podbijaniu kosmosu, co najwyżej o podbijaniu sąsiednich krajów. I trudno sądzić, żeby wiedza Lewisa na temat Wszechświata była szczególnie rozległa. Ale podejrzewam, że jeżeli nawet by była to i tak książka ta wyglądałaby tak samo. Nie uczyłby siebie i swoich czytelników astronomii i fizyki, żeby stworzyć bardziej wiarygodny obraz podróży kosmicznych. Lewis miał ten sam cel co zawsze. Wprowadzić w świat swojej powieści filozofię, religię, rozmyślania nad naturą człowieka. I udało mu się to osiągnąć. Udało mu się umieścić to wszystko na Malakandrze, czyli na…Marsie.
Tam, bowiem rozgrywa się akcja pierwszej części cyklu,czyli książki Z milczącej planety, którą chciałbym się w tej chwili zając Na Malakandrę, na pokładzie statku kosmicznego zostaje uprowadzony dr filologii Elwin Ransom. Porywają go dwaj inni naukowcy dążący do podboju planety i ograbienia jej ze złóż złota. Dlaczego akurat filolog? Odpowiedź nadeszła szybko. Kto inny miałby nauczyć się języka mieszkańców Malakandry? A wszystko po to żeby wypełnić misję powierzoną przez tajemniczą siłę opiekującą się całą planetą. Na temat samej treści nie będę pisał nic więcej. Warto jednak zająć się samą Malakandrą. Jej krajobraz byłoby mi ciężko opisać. Zbyt pięknie zrobił to Lewis, żebym mógł to w jakikolwiek sposób odtworzyć. A co do jej mieszkańców… Są bardzo podobni do ludzi. Oczywiście nie chodzi o wygląd zewnętrzny. Mowa o uczuciach, sposobie myślenia, obyczajach. Na Malakandrze możemy znaleźć różne gatunki rozumnych istot. Jedne zajmują się poezją, inne astronomią, kolejne są biegłymi rzemieślnikami, jeszcze inne są po prostu niewidzialnymi duchami. Mieszkańcy Malakandry już od urodzenia znają przybliżoną datę swojej śmierci. I przygotowują się do niej w spokoju i bez większych obaw. Wszyscy żyją tutaj w harmonii i zgodzie, podporządkowując się woli istoty panującej nad całą planetą. Mamy, więc obraz nieco utopijny. Jedynym, co jest w stanie przeszkodzić harmonii życia na Marsie jest pojawienie się nieprzyjaznych istot z Tulkandry-milczącej planety. Czyli mówiąc krótko-z Ziemi. Co najbardziej podobało mi się w pierwszej części trylogii Lewisa? Było mnóstwo rzeczy. Jednak najbardziej poruszyły mnie kwestie związane ze złą naturą człowieka. Naturą podporządkowaną Skrzywionemu. O kim mowa, każdy powinien sie domyślić. Motywy chciwości, chęci zabijania i podboju są dla mieszkańców Malakandry całkowicie nieznane i niezrozumiałe. Na uwagę zasługuję również fakt ogromnego talentu słowotwórczego, zaprezentowanego przez Lewisa. Wędrujący po Malakandrze Ransom, uczy się nowych słów w języku jej mieszkańców i zastanawia się nad ich znaczeniem. W tej chwili wolałbym już zakończyć recenzje pierwszej części Trylogii międzyplanetarnej. Moje pierwsze skojarzenia po przeczytaniu Z milczącej planety? Jest to taka wersja Narnii dla dorosłych. Podobne problemy, opisywane w bardziej dojrzały sposób i w nieco innym, ale wciąż fantastycznym świecie. Wkrótce pojawią się recenzje kolejnych części cyklu. Wszystkim niezdecydowanym na tego typu literaturę, mogę tylko powiedzieć, aby nie obawiali się określenia science-fiction. W książce Z milczącej planety po raz kolejny możemy, bowiem spotkać Lewisa, takiego, którego już znamy i kochamy.

sobota, 4 września 2010

"Ciemna noc"

"Ciemna noc"

Ciemna noc, ciemne sny,
Szatan znów się śmieje,
Daje ból, daje łzy,
Zabrać chce nadzieję.

W serce wbił grzechu grot,
I zatruwa zmysły,
Wiary chce zgasić knot,
By marzenia prysły.

Kłamstwem pragnie zadać cios,
Mówić mu pozwoli,
Prawdzie chce odebrać głos,
I rozum zniewolić.

Znika noc, wstaje świt,
Słychać światła kroki,
Świeca życia wciąż się tli,
I zabija mroki.

Świeżych sił nowy wdech,
Niesie go Zbawiciel,
Za ten ból, za ten grzech,
Oddał swoje życie.

Ciemnej nocy widać kres,
Na cierpienia szczycie,
Już bez bólu, już bez łez,
Nowe to jest życie.

czwartek, 2 września 2010

"Dialog przeciwieństw"

Od dłuższego czasu nie mogłem się powstrzymać, żeby nie umieścić tego na swoim blogu. Jeszcze nie udało mi się stworzyć prozy, ale dwójkę swoich lirycznych dzieci już mam. Oto pierwsze z nich, zrodzone jakieś 3 lata temu:

"Dialog przeciwieństw"

Spotkało się dwóch braci: radość i cierpienie,
By omówić tak przykre człowieka położenie,
Przekomarzali się, kłócili, jak to przeciwieństwa,
Lecz żaden z nich nie był gotów na żadne ustępstwa,
Każdy z nich przekonany o swojej wielkości,
Nie szczędził sobie pochwał i skąpił skromności,
Żaden z nich nie był gotów na kapitulacje,
Wiec zaczęli wyliczać swojego bytu racje.

Radość

Czy widziałeś kiedyś szczęścia uśmiech na twarzy ?
Tylko za moją sprawą może się on pojawić.

Cierpienie

A nie widziałeś przypadkiem szklistej łzy rozpaczy ?
To za moją zgodą twarz ona naznaczy .

Radość

Czy wiesz Mój Drogi czym jest zakochanie ?
Nikt przecież od Ciebie tego nie dostanie.

Cierpienie

Ale ja nie jestem o to wcale zazdrosny,
Bo ile jest na świecie zawodów miłosnych.

Radość

A nie spotkałeś się przypadkiem z uczuciem miłości ?
To za moja sprawą ona w sercu gości.

Cierpienie

Spotkałem się, a owszem, wiem co ona znaczy,
Lecz to dzięki mej zdradzie ustępuje ona rozpaczy.

Radość

A czy wiesz jakim wielkim szczęściem jest zdrowie?
Nie ważne kogo spytasz, każdy Ci to powie.

Cierpienie
Tak, zgoda, lecz to samo zdrowie,
Nie sprosta niekiedy najcięższej chorobie.

Radość

Mógłbym bez końca wyliczać moje argumenty,
Lecz Ty zawsze będziesz miał własne Mój bracie przeklęty.

Cierpienie

I czemu stworzyłeś przeciwieństwa Mój Boże ?
Jedno bez drugiego żyć teraz nie może.

I tak dwaj bracia doszli w końcu do porozumienia,
Dali spokój kłótniom , obaj mieli racje bez wątpienia.

środa, 1 września 2010

G.G Marquez "Kronika zapowiedzianej śmierci"


Ostatnio naszło mnie, żeby sięgnąć po kolejne książki Marqueza. Na wykupienie całej księgarni póki, co mnie nie stać. Trzeba było, więc skorzystać z tego, co było dostępne w bibliotece. Na pierwszy ogień poszła, więc Kronika zapowiedzianej śmierci. Ta cieniutka książka pozornie ma nas niczym nie zaskoczyć. Już na samym początku wiemy, bowiem jak się skończy. Wiemy, że młody Santiago Nasar umrze. Wie o tym każdy bohater tej opowieści opróczsamej ofiary. Santiago zostaje oskarżony o pozbawienie dziewictwa młodej dziewczyny. Zostaje to odkryte przez jej męża w noc poślubną. Tak, więc okryty hańbą pan młody zwraca żonę jej rodzinie. Bracia pechowej mężatki postanawiają zabić sprawcę owej hańby. Przyszli zabójcy obwieszczają całemu miastu, jaki mają zamiar. Chcą, bowiem żeby ktoś ich powstrzymał. Cześć mieszkańców nie wierzy, że są zdolni do morderstwa. Inni uważają, że musi do niego dojść i nie są w stanie zatrzymać biegu zdarzeń. Większą fascynacje wywołuje u nich przepływający właśnie statek z biskupem na pokładzie. Najważniejszym przekazem tej książki ma być fatum. Pokazane w sposób wręcz groteskowy. Taki, jaki znamy z tragedii antycznej. Śmierć Santiago Nasara jest nieodwracalnym wyrokiem. Nieodwracalnym do tego stopnia, że sędzia prowadzący rozprawę w sprawie morderstwa Nasara, nie zastanawia się nad winą morderców. Interesuje go za to, czy Santiago Nasar był prawdziwym sprawcą hańby. Na to pytanie książka nam nie odpowiada. Bo odpowiadać nie musi. Tak, czy inaczej fatum już wydało swój wyrok śmierci, niezależnie od tego czy Santiago na niego zasłużył. Marquez traktuje tą całą historię dość pobłażliwie. Z dużą ilością czarnego humoru. Możemy spotkać m.in. wiele wulgaryzmów i innych elementów dość prostackiego języka. Trudno się, bowiem spodziewać, żeby ludzie, jakich opisuje autor używali wykwintnego słownictwa, rodem z francuskich salonów. Mimo, że zakończenie tej książki jest wiadome od samego początku, to jednak są w niej elementy, które potrafią zaciekawić i zaskoczyć. W tym krótkim utworze można również ocenić jakie są dziennikarskie zdolności Marqueza. Kronikę zapowiedzianej śmierci pozostaje mi , więc tylko gorąco polecić.

sobota, 28 sierpnia 2010

C.R.Zafon "Marina"


Najczęściej słyszana przeze mnie opinia na temat Mariny była taka,że jest to książka dla młodzieży. Nie wiedziałem więc do końca, czego mam się spodziewać po tej powieści. Jednak jak się szybko przekonałem jest to kolejna pozycja Zafona pisana według tego samego schematu. Można by powiedzieć, że takie szablonowe pisanie jest nudne i rzeczywiście często tak bywa. Chociażby u Dana Browna. Gdzie wszystko jest tak przewidywalne, że nie trzeba nawet czytać kolejnej strony. Z Zafonem jest jednak zupełnie inaczej. Tutaj tylko „szkielet” jego kolejnych powieści jest ten sam. Cała reszta jest owiana tajemnicą czekającą na odkrycie. Po raz kolejny głównym bohaterem powieści Zafona jest młody chłopak. Wraz z przyjaciółką stara się rozwiązać mroczną tajemnicę sprzed lat. I zaczyna się zabawa w detektywów i poszukiwanie śladów przeszłości. Każdy, kto zna Zafona wie, że taki sam „szkielet” miały zarówno Cień wiatru i Gra anioła. Powieści, które zostały napisane wiele lat po Marinie. No i po raz kolejny ta Barcelona. Mroczna i owiana tajemnicą. W Marinie jest to Barcelona lat 80. XX wieku. Jednak ja i tak kilka razy dałem się oszukać. Klimat, jaki wprowadził Zafon w tej powieści przypomina Barcelonę o wiele starszą. Taką, jaką znamy z Cienia wiatru i Gry anioła. I czasem byłem pewien, że akcja rozgrywa się na początku XX wieku. Stary,zapomniany cmentarz, pałacyk, ruiny teatru… Trudno uwierzyć, że mogą to być czasy prawie nam współczesne. Można powiedzieć, że za dużo tu magii. Ale oczywiście jest to jedna z wielu zalet tej książki. Co do mrocznych zagadek będących specjalnością Zafona… Tym razem możemy poznać historię rodem z Frankensteina. Na to przygotowywały zapowiedzi tej książki. I rzeczywiście trudno się z tym nie zgodzić. Bo właśnie w historię niczym z prawdziwego horroru wplątani są bohaterowie tej opowieści. Losy Michala Kolvenika, czyli zagadka, jaką muszą rozwiązać Oscar i Marina- główni bohaterowie powieści ,jest naprawdę wciągająca. Tym razem Zafon nie pozwolił czytelnikowi zagubić się w plątaninie wątków. Wszystko było łatwe i czytało się ciekawie. Ale dla mnie ta historia zeszła na boczne tory. W moich oczach zdecydowanie numerem jeden była historia Oscara i Mariny. Zafon jest ekspertem w sprawie opisywania nieszczęśliwych miłości. Jak było tym razem? Troszkę inaczej. Fenomenalne dla mnie jest to, że słowa „kocham Cię” padły dopiero pod koniec książki. Były to chyba ostatnie słowa wypowiadane przez umierającą Marinę. A to, że umarła nie powinno być dla nikogo zagadką, bo chyba tylko ja z takim opóźnieniem sięgam po takie książki jak Marina. Co więc opisywał wcześniej Zafon? Przyjaźń. Jednak w taki sposób, że wiadomo było, że kryje się za nią coś o wiele głębszego. Wzajemna, lecz niemożliwa do spełnienia miłość była dla Oscara i Mariny drogowskazem. Wskazała im drogę do marzeń. I pozwoliła Marinie mieć jedynego przyjaciela w ostatnich chwilach życia. Przyjaciela, o którym wcześniej marzyła będąc pogrążoną w samotności. Postać tytułowej bohaterki bardzo mnie urzekła. A szczególnie to, w jaki sposób zachowywała się, wiedząc o nadchodzącej śmierci. Często miałem wątpliwości czy zakończenia książek Zafona są dobre. Jednak nie tym razem. Prawie na samym końcu ksiązki natrafiłem, bowiem na fragment który na pewno zalicze do ulubionych. Mówiący o tym jak Oscar znajduje jedną z kartek powieści pisanej przez umierającą Marinę. Zafon pokazał w tym momencie sposób myślenia młodej dziewczyny pełnej marzeń. Świadomej nadchodzącego końca. Mimo wszystko świadomej, że część z nich się spełniła i wdzięcznej za to losowi. Czy Marina to książka dla młodzieży? Ja bym jej tak nie klasyfikował. Chyba tylko pod warunkiem, że nie każdy dorosły czytelnik lubi książki z elementami raczej fantastycznymi. Jednak powieść ta porusza wiele istotnych problemów, dlatego spokojnie może po nią sięgnąć każdy dojrzalszy odbiorca. Sam Zafon w przedmowie książki pisze, że chciał stworzyć powieść, którą sam by chętnie przeczytał, jako dzieciak, dwudziestotrzylatek, czterdziestolatek, czy sędziwy osiemdziesięciolatek. I tego chyba powinniśmy się trzymać.

piątek, 20 sierpnia 2010

Charles Dickens "Wielkie nadzieje"



Do napisania recenzji powieści „Wielkie nadzieje” zabierałem się już od dłuższego czasu. Książka ta oczarowała mnie przede wszystkim stylem, w jakim została napisana. Powiedziałbym, że jest to taki typowy angielski styl pisania książek. Nie da się go pomylić z żadnym innym. Spotykałem się z nim już wcześniej chociażby u C.S. Lewisa i J.R.R.Tolkiena. Można sobie wyobrazić siedzącego przy herbacie angielskiego autora, zaczynającego pisać w tym właśnie stylu. Spokojnym, stonowanym, w sposób prosty i zrozumiały, zawsze na poważny temat.
„Wielkie nadzieje” opowiadają o młodym, biednym chłopcu o imieniu Pip. Był on sierotą wychowanym przez siostrę i jej męża. Jego jedynym celem w życiu było zostanie kowalem. Aż tu nagle zjawia się tajemniczy dobroczyńca, który ma odmienić jego życie. I tak zaczynają się wielkie nadzieje młodego Pipa. Ale jak to w życiu bywa-nie wszystko wychodzi po naszej myśli. Tak było i w tej historii. A jej morał jest taki, że nie można liczyć na to, że w życiu dostanie się coś za darmo. Na wszystko trzeba ciężko zapracować. I nie można spodziewać się , że szczęście i dobrobyt zapewni nam ktoś bez naszego kiwnięcia palcem. Co więcej w życiu trzeba przejść drogę pełną rozczarowań. Poznać wielu ludzi i przekonać się, jacy oni są. I zmieniać o tych ludziach zdanie. Od odrazy, po współczucie aż po miłość i przyjaźń. Taką drogę musiał przejść właśnie Pip. I w końcu stwierdził, co jest najważniejsze.
A co dla mnie było najważniejsze? Na pewno nie był to wątek miłosny zawarty w tej powieści. Czyli uczucie Pipa do Estelli, kobiety uczonej od najmłodszych lat jak ranić wszystkich mężczyzn. Piękniejsza od miłości w tej książce była przyjaźń. I to przyjaźń prostych aż do bólu ludzi. Taka, która jest wieczna i nigdy niczego nie zazdrości.
„Wielkie nadzieje” to również książka o ludzkich zachowaniach. W tej powieści jest ich naprawdę wiele. Czasem niektóre reakcje bohaterów na określone sytuacje wydawały mi się dość abstrakcyjne i przesadzone. Po głębszym zastanowieniu się stwierdziłem jednak, że w prawdziwym życiu bywa podobnie. Czasem pozornie błaha sprawa potrafi zaskoczyć i wywołać u niektórych wielkie emocje. Sposób, w jaki Dickens opisuje te emocje jest naprawdę niecodzienny i wręcz zjawiskowy.
W książce zafascynowało mnie również przedstawienie cech charakteru niektórych postaci. Autor wyszczególnił je w sposób wręcz karykaturalny. W zasadzie niektórzy bohaterowie są jedną, wielką, chodzącą cechą charakteru. Wystarczy spojrzeć chociażby na Pumblechooka lub miss Havisham.
„Wielkie nadzieje” to obowiązkowa lektura dla każdego, kto lubi książki z prawdziwym morałem. A w tej można znaleźć nie jeden, ale całe ich mnóstwo. A wszystko napisane w pięknym stylu. Jak na prawdziwą klasykę angielską przystało.

środa, 18 sierpnia 2010

C.R.Zafon "Gra anioła"


Mało brakowało… Naprawdę mało brakowało, a dołączyłbym do tłumu ignorantów mających książkę Gra anioła za nic. I odłożył na półkę bez emocji i zastanawiał się, czemu wydałem na nią tyle pieniędzy. Właściwie już się to stało. Przeczytałem i napisałem pierwszą niezbyt pochlebną recenzję. Powieść tą porównałem do fantastycznego Cienia wiatru tego samego autora. I to był podstawowy błąd. Dalej żył bym w swoim przekonaniu, że Gra anioła to słaba książka. Ale na szczęście KTOŚ mi coś uświadomił. Mianowicie to, że jednym z bohaterów tej książki jest upadły anioł. Czemu tego sam nie dostrzegłem? Być może, dlatego, że wciąż zafascynowany Cieniem wiatru nie spodziewałem się spotkać z taką postacią u Zafona. W Cieniu wiatru nie było miejsca dla takich bohaterów. No i w końcu zrozumiałem skąd się wzięła ta cała magia w Grze anioła. Obecność anioła wyjaśniła wszystko. Zafon tym razem zadrwił z mojej inteligencji. Pokazał, że czasem pisanie recenzji od razu po przeczytaniu książki jest błędem. Bo ocena może zmienić się o 180 stopni, po zobaczeniu prawdziwego sensu. I tak się stało. Jestem zmuszony napisać sprostowanie! Zafon przenosi nas po raz kolejny do tej samej Barcelony. Chociaż musze powiedzieć, że tym razem było mniej jej opisów. Tego mi troszkę brakowało. Ale to, co najcenniejsze zostało. Czyli Cmentarz Zapomnianych Książek i księgarnia „Sempere i Synowie”. Cieszę się, że udało mi się w końcu poznać Isabellę. Matkę Daniela, głównego bohatera Cienia wiatru. Postać ta podobała mi się najbardziej ze wszystkich w całej Grze anioła. Po prostu oczarowała mnie swoim charakterem. Wątek główny, czyli wszystko, co dotyczyło głównego bohatera Davida, był świetny. Magiczny! I w końcu zrozumiałem, dlaczego. Smak niestety psuje mi troszkę wątek z książką „Lux aeterna”. Można się w nim naprawdę pogubić. Myślę , że Zafon koniecznie chciał umieścić w swojej powieści Cmentarz Zapomnianych Książek. I posłużył się do tego właśnie tym wątkiem. Piękne były odwołania do książki Wielkie nadzieje Dickensa. Pojawiały się, co jakiś czas. No i dialogi! Zwłaszcza te pomiędzy Davidem i Isabellą. Tryskały humorem i zadziornością. Od razu można było stwierdzić, że zostaną wielkimi przyjaciółmi. Poza tym Zafon po raz kolejny pokazał , że jest mistrzem nie tylko słów, ale również gestów. Zwłaszcza uśmiechu. Było go pełno pomimo całej tej mrocznej atmosfery książki. Mi się ten uśmiech nigdy nie znudził. Tym, nad czym się najbardziej zastanawiałem w Grze anioła było zakończenie. No i stwierdziłem, że jest genialne. I zaplanowane, przez Zafona od dłuższego czasu. Tutaj znajduje wyjaśnienie tragiczna miłość głównych bohaterów, której początkowo również nie rozumiałem. Można je skomentować tylko jednym cytatem, który pojawił się już dużo wcześniej. „Życie daje drugą szansę tylko tym, którym nigdy nie stworzyło pierwszej. Właściwie jest to szansa z drugiej ręki, której ktoś nie potrafił wykorzystać, ale lepsze to niż nic ” Jak porównać walory Gry anioła do zalet Cienia wiatru? Najlepiej w ogóle nie porównywać. Te książki mają tyle podobieństw, co różnic. W Cieniu wiatru oczarowuje fabuła. Prosta i zrozumiała. W Grze anioła to, co ukryte między wierszami. Na koniec mam jedną radę dla tych, którzy odkładają tą książkę bez emocji na półkę. Jest to najprawdopodobniej znak, że nie zrozumiało się Gry anioła. Warto, więc sięgnąć po nią jeszcze raz i chociażby ją przejrzeć. Ja właśnie tak zrobiłem. I wszystko to, co niezrozumiałe stało się jasne, piękne i porywające.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

C.S.Lewis "Opowieści z Narnii"


Z Narnią spotkałem się po raz pierwszy jako 10- a może 12-latek. Przeczytałem jej 2 pierwsze tomy. Na więcej zabrakło- no właśnie czego? Czasu ?W tym wieku ma się go aż za dużo. Teraz mam go mniej a dużo więcej czytam. Może zabrakło zapału? W tej chwili to nie istotne. Jakoś zupełnie zapomniałem o tej książce i jej autorze. Wraz z zapowiedzią filmu Lew, czarownica i stara szafa stwierdziłem, że Narnię muszę przeczytać jeszcze raz. Tym razem całą. Sprawiłem więc sam sobie prezent na Boże Narodzenie i kupiłem sobie wszystkie 7 tomów. Po przeczytaniu wszystkich części zobaczyłem już coś innego. Nie była już to bajka o dzieciach przeniesionych do innego świata przez drzwi zaczarowanej szafy. A wszystko po to żeby walczyć ze zła czarownicą. Zacząłem dostrzegać coraz więcej symboli –religijnych i nie tylko. Pełna mitycznych stworzeń i mówiących zwierząt Narnia pochłonęła mnie do tego stopnia, że stałem się jej wielkim fanem. Niezależnie od wszelkiej krytyki, że to książka dla dzieci. Poza tym wiele osób krytykuje zawartą w tej książce symbolikę religijną. Oczywiście nie każdy tą symbolikę musi lubić, ale twierdzenie, że w Narnii jej nie ma to już jakaś kpina. A i z takimi głosami już się spotykałem. Wszystkim wątpiącym radziłbym zapoznać się z życiem Lewisa i pozostałą Jego twórczością. Ja zrobiłem to właśnie dzięki Opowieściom z Narnii. Zacząłem kolekcjonować jego książki, które są dla mnie prawdziwą skarbnicą wiedzy o życiu. Lewis potrafi opisywać ludzkie uczucia jak nikt inny. Czytając go zawsze zastanawiam się skąd posiada tyle wiedzy? A potrafi On opisać każdy proces zachodzący w ludzkiej duszy. Jednemu uczuciu jest w stanie poświęcić całą książkę. Smutek, Problem cierpienia, Cztery miłości… Długo by wymieniać. Dzięki Lewisowi otrzymałem odpowiedzi na wiele trudnych pytań. Udziela ich w bardzo prosty i zrozumiały sposób. A posługuje się trudnymi dyscyplinami jak teologia ,filozofia, czy nawet psychologia. Jest to prawdziwy nauczyciel życia. Nie każdy człowiek bowiem jest w stanie np. usiąść i opisywać cierpienie po śmierci żony, zachowując przy tym bardzo trzeźwy umysł. A wracając do tematu samej Narnii… Wróciłem do niej po raz kolejny zapoznając się bardziej z samym Lewisem. I odkryłem zupełnie inną książkę! Zobaczyłem obrazy, których wcześniej nie widziałem w ogóle. Chociażby to, że w każdej części pojawia się nowa postać przechodząca wewnętrzną przemianę. Postać taka musi często przeżyć wiele cierpienia , zdrady, rozczarowań. Po to żeby dojrzeć i wejść w nowe, zupełnie inne życie. Każdy cieniutki tomik jest pełen nieskończonej ilości symboli, czekających na odkrycie w trakcie kolejnego czytania. Czy jest to książka dla dzieci? Oczywiście, że tak. Ale dziecko zrozumie z niej tyle ile powinno. Czyli oczaruje się fantastycznym, bajkowym światem. Książka dla dorosłych? Jak najbardziej. Pod warunkiem, że dorosły nie przestraszy się tego bajkowego świata i będzie chciał zobaczyć coś więcej.

niedziela, 15 sierpnia 2010

G.G.Marquez "Miłość w czasach zarazy"


Sięgając po tą książkę spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Miałem to szczęście ,że nie znałem przedtem autora, ani żadnej jego książki. W pierwszej chwili zasugerowałem się tytułem: Miłość w czasach zarazy . Pomyślałem wtedy,że motywem przewodnim będzie miłość głównych bohaterów. Tytuł zasugerował również, że uczucie będzie miało miejsce w trakcie epidemii jakiejś choroby. A więc sytuacja znana mi nie od dziś z wielu innych książek, czy filmów. Trudna miłość, która musi przetrwać trudne czasy, żeby w końcu zatriumfować. Spodziewałem się, więc bohaterów, którzy będą zmagali się ze wszystkimi przeciwnościami losu. Bohaterów obdarzonych silnym charakterem i heroiczną odwagą. Kiedy po rozpoczęciu lektury dowiedziałem się, jedną z głównych postaci jest lekarz, natychmiast pomyślałem, że jest on właśnie jednym z tych heroicznych bohaterów. Być może nawet okażę się, że odkrył lek na epidemię! Wraz z kolejnymi kartkami książki ze zdziwieniem stwierdziłem, że epidemia cholery gra tutaj rolę zdecydowanie drugoplanową, a wręcz epizodyczną. Czekałem aż do końca książki na chociażby przebłysk tej heroicznej walki z chorobą. Nie doczekałem się… I bardzo dobrze. Motywy takie są mi już zbyt dobrze znane, a wręcz oklepane.
Nie mogę jednak powiedzieć, że nie spotkałem w tej książce żadnych herosów. Bohaterami są tutaj bowiem zwykli ludzie. Tak zwykli ,że prawie żywi. Ludzie nękani przez namiętności, zdradę, odrzucenie, upokorzenia i wiele innych problemów codziennego życia. Zdumienie może budzić na pewno Florentino Ariza, kochający ponad pół wieku jedną kobietę i robiący wszystko z myślą o niej. Nigdy nie tracący nadziei, że kiedyś będzie ze swoją Ferminą, chociaż przez chwilę. Zdumiewa również trwałość małżeństwa Ferminy Dazy i Juvenala Urbino. Jest to zwiążek zawarty bez miłości, jednak zdolny wytrzymać 50 lat.
Czytanie tej książki wywoływało u mnie niejednokrotnie irytacje. Nie mogłem znieść cierpienia biednego Florentina odrzuconego przez Ferminę. Odzywała się chyba męska solidarność. Ciężko czytało się o mękach zakochanego mężczyzny , skreślonego przez wybrankę serca w jednej krótkiej chwili. Chciałem zamknąć książkę i już do niej nie wracać. Mimo wszystko brnąłem dalej. Chociaż nie było łatwo czytać o kolejnych mężnie znoszonych cierpieniach coraz bardziej starzejącego się Florentina. Wplątującego się w kolejne romanse. Związki będące raczej substytutem uczucia jakim darzył wybrankę swego życia. Czytało się jeszcze ciężej mając przed oczami obrazki z małżeństwa Ferminy Dazy. Można było tylko zadawać sobie pytanie jak wyglądałoby życie głównych bohaterów gdyby ich losy w młodości jednak się skrzyżowały? To jednak pozostanie słodką tajemnicą autora.
Marquez w swojej powieści nie szczędził absolutnie żadnych środków żeby wzmocnić realizm swojej powieści. Od niewyszukanych wulgaryzmów, po dokładne opisy intymnych kontaktów głównych bohaterów. Pokazywał różne momenty ż życia swoich postaci przeskakując z przeszłości w przyszłość i na odwrót. Irytacje wywoływały u mnie dokładne opisy pozornie błahych rzeczy. Jednak rozdrażnienie mijało szybko, gdy okazywało się ,że opisy te są niezbędne. Chociażby historia gadającej papugi, która okazała się dla powieści bardzo ważna.
„Miłość w czasach zarazy” to powieść szokująco realistyczna. Jednak w realizm ten udaje się wpleść Marquezowi wręcz magiczne uczucie. Miłość trwającą prawie całe życie głównego bohatera. Nie tylko trwającą, ale również wypełniającą to życie i nadającą mu kurs. Miłość dramatyczną i piękną. Przy tym niewzruszoną i odporną na wszelkie przeciwności od odrzucenie po śmierć. Jest to książka, która w trakcie czytana wzbudza wiele różnych emocji. Emocji, które nie pozwalają się od niej w żaden sposób oderwać.
Na uwagę zasługuje również ekranizacja tej powieśći. Jest to jeden z niewielu filmów nie dopuszczający się świętokradztwa, czyli wprowadzania nowych wątków i zmiany tych książkowych.

sobota, 31 lipca 2010

C.S.Lewis "Podział ostateczny"


Mam zaszczyt przedstawić kolejną książkę C.S. Lewisa, która ozdabia moją kolekcję. Pozycja ta bardzo mnie zainteresowała z jednego względu. W recenzjach tej książki wyczytałem, że opowiada ona o autobusowej podróży z piekła do nieba. Utwór ten jest porównywany trochę do Boskiej komedii Dantego. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednak moje wyobrażenia okazały się mylne. Spodziewałem się raczej wycieczki potępionych dusz, które zostaną zbawione w Niebie. Jak się okazało pasażerowie, którzy docierają do Nieba nie wiedzą gdzie tak naprawdę są. Dlaczego tak się dzieje? Chyba, dlatego, że zbyt przyzwyczaili się do ziemskiego życia. Według Lewisa piekło przypomina właśnie to życie. Tak, więc dusze, które przyjeżdżają do Nieba uważają, że mogli trafić to piekła. Każdy krok po Niebiańskiej trawie rani stopy nowo przybyłych dusz. Główny bohater wysiadając z autobusu porusza się po nowo odkrytym świecie i spotyka wiele zjaw. Każda z nich ma swoją własną ziemską historię, od której nie może się oderwać by zacząć nowe, wieczne życie. Najbardziej zapadła mi w pamięć historia matki, która na siłę chce ściągnąć swoje dziecko do piekła, byle móc się nim dalej opiekować. Jest tak zaślepiona swoją ziemską miloscią, że nie potrafi zrozumieć, że dusza jej dziecka będzie szczęśliwsza bez matki. Dusza głównego bohatera spotyka przewodnika, który oprowadza ją po nowym świecie i tłumaczy wiele spraw. Dla miłośników Lewisa postać ta będzie dobrze znana, ponieważ odnosi się do niej w każdej swojej książce. W utworze tym Lewis pokazuje, że jest prawdziwym mistrzem alegorii. Jego kunszt w tej dziedzinie sięgnął tutaj zenitu.Opowiada o tym jak wygląda zbytnie przywiązanie do cielesnej egzystencji, która z czasem ustąpi wieczności. Mimo wszystko nie lekceważy ziemskiego życia . Zależy od niego, bowiem to, w którą stronę ruszy pośmiertny autobus i czy duszy uda się przystosować do nowego życia. A piekło? Zdaje się, że dla Lewisa to wieczne trwanie w niewiedzy, że gdzieś wyżej istnieje coś lepszego. Wystarczy tylko wsiąść we właściwy autobus…

środa, 28 lipca 2010

J.R.R Tolkien "Dzieci Hurina"




Jest to książka, którą warto nabyć z 2 powodów i to pomimo odstraszającej ceny (prawie 40 zł). Po pierwsze książka ta została wspaniale wydana. Piękna sztywna oprawa, a przede wszystkim wspaniałe ilustracje Alana Lee, które wspaniale oddają klimat Śródziemia. Ale książek nie kupuje się oczywiście tylko dla wrażeń artystycznych, a przede wszystkim dla treści. Kiedy sięgałem po raz pierwszy po tą książkę byłem nastawiony raczej sceptycznie. Chociażby z tego powodu, że J.R.R Tolkien nie zdążył jej skończyć za swojego życia. Dokończył i wydał ją jego syn Christopher. Akcja książki toczy się w Śródziemiu , świecie doskonale znanym każdemu fanowi Tolkiena. Czas akcji jest jednak zupełnie inny, o wiele wcześniejszy niż akcja Hobbita, czy Władcy pierścieni. Spodziewałem się, więc podobnej historii jak w tych 2 powieściach. Czyli wartkiej akcji i szczęśliwego zakończenia. Co do pierwszego nie myliłem się w ogóle. A co do szczęśliwego zakończenia… to już należy samemu sprawdzić. :P Jak wiadomo Tolkien był wielkim znawcą literatury i mitologii. I w książce tej doskonale to widać. Sam spostrzegłem nawiązania do Romea i Julii i Mitu o Edypie.. A wszystko to wplecione w fantastyczny świat Śródziemia! Każdy, kto zna zarówno dramat Shaekspira i chociażby tragedię Sofoklesa o Edypie, wie, że są to historie piękne i dramatyczne. Podobnie rzecz ma się do Dzieci Hurina. Dzięki tej historii poznałem Tolkiena trochę innego niż do tej pory. Przede wszystkim nieszczędzącego środków, aby oddać dramatyczność swego dzieła. Książka ta na pewno jest warta swojej ceny. Jedynym minusem może być jej mała objętość. 230 stron to przynajmniej jak dla mnie lektura na jeden wieczór .

niedziela, 25 lipca 2010

Trochę o filozofii...


Jest jedna książka, którą pomimo swoich rozmiarów ( 900 stron) przeczytałem z szybkością błyskawicy. Mam na myśli dzieła św. Jana od Krzyża . Są one uważane za perłę filozofii mistycznej i literatury hiszpańskiej. Jako ciekawostkę mogę podać fakt , że Jan spisał część swoich prac w trakcie pobytu w więzieniu. Został do niego wtrącony, ponieważ sprzeciwiał się niektórym reformom kościoła. Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad historią hiszpańskiego kościoła. Za kolejną ciekawostkę mogę podać natomiast fakt, że dzieła św. Jana towarzyszyły Karolowi Wojtyle w jego drodze do kapłaństwa i były tematem jego rozprawy doktorskiej.
Jeżeli miałbym wskazać książkę, która wywarła na mnie największe wrażenie i wpływ to wskazałbym właśnie na tą. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że filozofia i religia odstrasza wielu czytelników, którzy nie są nią w ogóle zainteresowani. A ponieważ u mnie jest nieco inaczej sięgnąłem po tą książkę bez problemu. Proza św. Jana składa się z czterech części. Są to „Droga na górę Karmel” „Noc ciemna” „Pieśń duchowa” i „Żywy płomień miłości” . Mnie osobiście najbardziej podobały się dwie pierwsze części, które uważane są za najtrudniejsze w odbiorze.
Podobno św. Jana należy przeczytać kilka razy żeby zagłębić się w prawdziwy sens jego twórczości. Ja mogę pochwalić się tylko jednym przeczytaniem. Dla mnie jego rozprawy filozoficzne to prawdziwa skarbnica wiedzy o duszy i zachodzących w niej procesach. Skupiam się w tym momencie na dwóch pierwszych częściach, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Mówią one o drodze do doskonałości, czyli złączenia się z Bogiem, który jest jedyną prawdziwą miłością. Droga ta jest pełna przeszkód. Św. Jan nakazuje wyrzeczenie się samego siebie i wszystkich swoich pragnień. Nawołuje do walki z trzema największymi wrogami duszy: ciałem ,światem i szatanem. Twierdzi, że nie należy kierować się ani sercem, ani rozumem, ani zmysłami. One również są naszym wrogiem. Jedyną drogą do celu, czyli szczytu góry karmel( góry doskonałości) jest miłość do Boga. Miłość, która i tak nie może równać z miłością Boga do człowieka.
Dla mnie najistotniejszy był jeszcze inny sens , który udało mi się wydobyć z tej książki. Św. Jan wyjaśnia w niej przebieg procesów mających miejsce w ludzkiej duszy. Tłumaczy skąd bierze się uczucie osamotnienia, utraty wiary, utraty szczęścia i wielu innych. Według autora uczucia te są świadomym zabiegiem Boga, który wystawia duszę na próbę. Dusza taka czuje wtedy, że Bóg ją opuszcza, co również dzieje się za Boskim przyzwoleniem. Bóg celowo pozwala działać w duszy wspomnianym przeze mnie wcześniej trzem wrogom, aby ją ukształtować. Za dobrze przebytą próbę duszę taką ma czekać później wieczna nagroda.
Św. Jan opowiada nawet o tym jak zwodnicze może być kierowanie się pięknem w ludzkiej miłości. Miłości, która nie może się w niczym równać z miłością Boga do człowieka. W zasadzie można by zastanowić się, czy jest coś dotyczące ludzkiej duszy, o czym autor nie wspomniał. I tym akcentem mogę śmiało zakończyć już recenzje książki, do której zapewne jeszczekiedyś wrócę w poszukiwaniu kolejnych odpowiedzi.

sobota, 24 lipca 2010

O książkach...

Tak więc rozpoczynam pisanie swojego bloga. Póki co wygląda on bardzo skromnie, ale z biegiem czasu rozbuduje się i przyjmie należyty wygląd. Będę na nim dzielił się wrażeniami na temat przeczytanych przeze mnie książek. Ostatnio coraz bardziej zdaję sobie sprawę ile książki znaczą w moim życiu. Towarzyszyły mi od zawsze. Nie tylko towarzyszyły, ale również w pełni kształtowały moją wyobraźnie. Dlatego zdecydowałem się na taką a nie inną nazwę tego bloga. Moja książkowa przygoda rozpoczęła się jak u każdego pewnie dziecka od baśni. Po nich przyszedł czas na książki przygodowe. Zatapiałem się w świecie powieści Alfreda Szklarskiego, Jamesa Olivera Curwooda, Roberta Louisa Stevensona i wielu innych. Jako miłośnik historii rozmiłowałem się następnie w powieściach Sienkiewicza. Realistyczny świat mi chyba nie wystarczył, więc stałem się fanem J.R.R Tolkiena. Jest jednak książka, która darze szczególnym sentymentem. Są to „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa. Książce tej z pewnością poświęcę osobnego posta. Stałem sie milośnikiem nie tylko Narnii, ale całej twórczości Lewisa. Obecnie czytam dużo i na różne tematy. Nie będę jednak zdradzał tego już teraz. Przyjdzie na to czas w kolejnych postach. :)